Forum www.poezjaliryczna.fora.pl Strona Główna www.poezjaliryczna.fora.pl
Portal poezji lirycznej
 
 FAQFAQ   SzukajSzukaj   UżytkownicyUżytkownicy   GrupyGrupy   GalerieGalerie   RejestracjaRejestracja 
 ProfilProfil   Zaloguj się, by sprawdzić wiadomościZaloguj się, by sprawdzić wiadomości   ZalogujZaloguj 

List do Aldony Ch.

 
Napisz nowy temat   Odpowiedz do tematu    Forum www.poezjaliryczna.fora.pl Strona Główna -> Opowiadania
Zobacz poprzedni temat :: Zobacz następny temat  
Autor Wiadomość
Waldemar Kubas




Dołączył: 02 Gru 2009
Posty: 124
Przeczytał: 0 tematów

Pomógł: 9 razy
Ostrzeżeń: 0/3
Skąd: Wrocław

PostWysłany: Wto 19:41, 15 Gru 2009    Temat postu: List do Aldony Ch.

LIST DO ALDONY CH.




Droga Aldono,

piszę po dłuższej przerwie, prawie dwóch miesięcy. Być może przestała już Pani liczyć, że się jeszcze odezwę. Oczywiście nie chcę przez to powiedzieć, że z utęsknieniem czy może niepokojem wyczekiwała Pani na mój list. Nie, to nie wchodzi w rachubę. Niemniej jednak przerwa dwóch miesięcy zapowiadała jakieś zmiany. Owszem, w innych razach bywa to rzeczą normalną, ale w tym akurat przypadku, gdy nie zrażając się Pani milczeniem, przez więcej niż pół roku słałem średnio jeden list tygodniowo i nagle nic, posucha... Odmiana wisiała zatem w powietrzu, choćby nawet pewien zastój w poprzedzającym okresie zmasowanego ataku nie był zjawiskiem całkiem nowym i już raz miał miejsce, kiedy to podczas całego miesiąca nie odzywałem się jak zaklęty.

Od razu powiem, że list, który właśnie piszę do Pani po blisko dwumiesięcznej przerwie, będzie moim ostatnim listem. Nie spodziewam się bowiem, by Pani, jeśli dotąd nie uznała za stosowne odpisać mi w paru choćby niewiele znaczących i niezobowiązujących słowach, teraz oto, po tym co mam tu zamiar napisać, zaszczyciła mnie swoją odpowiedzią. Powiedzmy też od razu, że cel, jaki mi przyświeca jest dość problematyczny, a jego właściwa realizacja stoi pod wielkim znakiem zapytania. Chodzi głównie o to, by rzucić trochę światła w nieprzejrzystą materię wzajemnego stosunku i tym samym wyjaśnić może co nieco już na sam koniec. Czy Pani wystarczy cierpliwości, by list mój przeczytać do końca, tego nie mogę wiedzieć. Ze swej strony muszę wierzyć, że to właśnie nastąpi, co więcej, że przeczyta Pani wszystko dokładnie, a nie tylko prześliźnie się po linijkach jak to radzą specjaliści na kursach szybkiego czytania. Wtedy jest szansa, że wraz z nie do końca rozświetlonymi kwestiami naszych wzajemnych relacji, w moim liście, który z konieczności będzie dłuższy niż zwykle, znajdzie Pani rzeczy, które jak to Pani napomknęła w jednej ze swoich audycji radiowych, interesują Panią ze względów osobistych. Choć powiedziała Pani o tym dość enigmatycznie, na nie właśnie zamierzam położyć główny akcent i je najobszerniej omówić. I tak pewnemu szczególnemu miejscu, jak to Pani niebawem zobaczy, poświęcę sporo cennego czasu. Mam nadzieję, że z pożytkiem dla Pani. Już na sam koniec naszej znajomości, proszę mi zatem pozwolić na ten niewinny kaprys. A może po tym wszystkim, co tu Pani przeczyta, odpisze mi Pani niespodzianie na ten ostatni już list?



Jest trzecia dekada lipca i pełnia lata. Nie wiem jak Pani spędza swoje wakacje, a może czekając na przerwę urlopową snuje Pani dopiero wakacyjne plany? W każdym razie z anteny Pani zniknęła. Mam nadzieję, że tylko chwilowo. Swój list, jeśli doprowadzę do końca, i tak będę musiał wysłać na ogólnie dostępny adres radia, jak to czyniłem dotychczas. Innego kontaktu z Panią przecież nie mam. Co do moich wakacji, jestem na miejscu i od prawie dwóch miesięcy przebywam częściowo w domu, a częściowo w szpitalu. No, cóż. Nie jest to z pewnością wiadomość pomyślna, bez względu na to, kim dla siebie jesteśmy czy byliśmy i co nas łączyło. Ale zostawmy to. Nie chcę wzbudzać Pani litości lub może ukrytej pogardy. Pragnę jedynie pisać do Pani, dzielić się z Panią swoją biedą, choćby nawet istnienie Pani było zaledwie połowiczne. Ja istnieję realnie i dwutorowo, więc w moim życiu opór materii daje się we znaki w wymiarze podwójnym. Ale proszę się nie niepokoić. Wszystko jest pod kontrolą, a mój przypadek należy do lżejszych. Jestem winien Pani tej informacji. Do szpitala trafiłem z nadmiaru genów dwoistej jaźni. Różne są choroby i przypadłości. Nikt nie jest do końca pewny, co mu się może przydarzyć. Ponieważ, tu gdzie przebywam, jest to tzw. oddział dzienny, więc codziennie o dziewiątej rano mam obowiązek stawić się na miejscu. No, a potem – cała ta zabawa. Zresztą, sama Pani zobaczy. Należę do ludzi systematycznych i skrupulatnych, więc mój opis będzie dość szczegółowy. Odnotowuję zatem, że na oddziale przebywa wraz ze mną trzydzieści osób, podzielonych na trzy grupy (po dziesięć osób w grupie), i o czternastej każdego dnia, po lekkim obiedzie, wychodzimy do domu. Następnego dnia o dziewiątej rano znów jesteśmy wszyscy razem. I tak przez pięć dni tygodnia, od poniedziałku do piątku, kiedy to przed pójściem do domu każdy z pacjentów otrzymuje pigułki, których siła i jakość zależą od jednostki chorobowej pacjenta. Pigułki są niezbędnym wyposażeniem chorego na nadchodzące wolne dni, sobotę i niedzielę, które spędzi w domu, bądź jakoś inaczej, np. poza miastem, na łonie przyrody.

Przed momentem użyłem sformułowania „wszyscy razem”. Należałoby to uściślić nieco. Ponieważ możliwy czas terapii oddziałowej wynosi sześć miesięcy i jest dobrowolny, zaś w praktyce, w przypadku poszczególnych pacjentów, często trwa dużo krócej, więc ma tu miejsce ustawiczna rotacja. Zatem chociaż cała trzydziestoosobowa grupa jest trwała i stabilna w swym zewnętrznym kształcie, to przecież nieustannie dokonuje się wymiana poszczególnych pacjentów: jedni odchodzą, drudzy przychodzą.

Oddziałem kieruje ordynator, doktor Piotr Paradowski, który ma do dyspozycji czterech lekarzy (dwie lekarki i dwóch lekarzy), panią psycholog, trzy terapeutki oraz panią dbającą, nazwijmy to, o sprawy gospodarczo-porządkowe. Jedna z terapeutek sprawuje ponadto opiekę socjalną i pacjentom znajdującym się w szczególnie trudnej sytuacji materialnej świadczy pomoc o charakterze doradczym.

Każdy z pacjentów przydzielony jest do jednego z czterech lekarzy prowadzących. Mnie prowadzi pani doktor Agnieszka Faustyniak. Ale o niej coś więcej może trochę później.



Oddział, na którym przebywam, zajmuje jasną suterenę solidnego budynku z żółto-czerwonej cegły, w którym parter przeznaczony jest dla dyrekcji szpitala, natomiast piętro dla administracji. Gmach ten (wcale nie najbardziej okazały) jest jednym z całego kompleksu budynków (z tej samej dwubarwnej cegły) należących do szpitala, w którym znajdują się przede wszystkim oddziały zamknięte, przystosowane dla pacjentów dotkniętych szczególnie silną psychozą. Z tej przyczyny osoby te, jak Pani doskonale rozumie, albo nie potrafią w minimalnym nawet stopniu prawidłowo funkcjonować w świecie, albo też stanowią zagrożenie dla siebie samych lub otoczenia. Prócz mojego oddziału dziennego oraz dziewięciu czy dziesięciu oddziałów zamkniętych, znajdujących się w gmachu głównym i stanowiących trzon całego szpitala, jest ponadto nowo wybudowany oddział dla uzależnionych od alkoholu, a także osobny, dopiero co powstały oddział dla narkomanów. Wszystkie oddziały mieszczą się w kompleksie budynków rozrzuconych na terenie rozległego parku i zarazem ogrodu, jako że obok kasztanowców, platanów i akacji rosną tu także drzewa owocowe, takie jak jabłonie, grusze i śliwy. Jednak, prócz śliwek mirabelek, wszystkie drzewa owocowe są zdziczałe i ich owoce raczej nie nadają się do jedzenia. Ogólnie ogród jest dość wyraźnie zapuszczony, dużo tu chwastów i niedostępnych chaszczy, ale mnie akurat to nie przeszkadza, wręcz przeciwnie, ten na wpół dziki ogród przywołuje miłe wspomnienia z dzieciństwa spędzonego na wsi. Ale nie o tym chcę mówić. Nie napisałem jeszcze, że tyły parku-ogrodu szpitalnego graniczą z ulicą, która ciągnie się wzdłuż wysokiego brzegu rzeki. Mieszka Pani w W., nie sądzę, by akurat znała Pani dokładnie W., gdzie ja mieszkam i egzystuję. W każdym razie sporo lat temu, bo jeszcze za Niemców, również znajdował się w tym samym miejscu szpital psychiatryczny.

Jeśli już tak (do pewnego stopnia) szczegółowo opisuję miejsce swojego codziennego kilkugodzinnego pobytu, to nie mogę nie wspomnieć o zajęciach, jakie mnie tu czekają. Tygodniowy harmonogram zajęć dla poszczególnych grup, niezależnie od tego, że wisi na stałe w przeszklonej gablotce koło szatni, jest też z dnia na dzień odczytywany przez sekretarza dwuosobowego samorządu, wybieranego spośród pacjentów na okres jednego tygodnia. Rytuał odczytywania ma miejsce codziennie rano na zebraniu społeczności, którą wspólnie tworzą lekarze z ordynatorem na czele, pani psycholog, terapeutki, no i najważniejsi aktorzy całego spektaklu – pacjenci. Wymienię z nazwy poszczególne zajęcia. Są to: terapia grupowa, muzykoterapia, zajęcia rekreacyjne, zajęcia plastyczne, bardziej uczenie zwane arteterapią oraz gimnastyka, przez pamięć lat szkolnych nazywana tu na ogół wuefem. Trzy pierwsze rodzaje zajęć odbywają się zawsze na miejscu, tzn. w pomieszczeniach naszego oddziału, natomiast na zajęcia plastyczne oraz gimnastykę chodzimy do specjalnych sal na ten cel przeznaczonych i mieszczących się w gmachu głównym szpitala, tzn. tam, gdzie znajdują się oddziały zamknięte. Zajęcia plastyczne prowadzą dwie miłe panie (jedna z nich dopiero zaczęła tu pracować), zaś gimnastykę prowadzi równie sympatyczny wuefista. Zresztą o całym personelu, tak medycznym, jak i quasi-medycznym, można chyba wyrażać się z uznaniem. Nie jest tak, by wszystkie wymienione zajęcia wypełniały sobą szczelnie każdy kolejny dzień. W ciągu każdego dnia trafia się sporo przerw czy też „okienek”, co zresztą jest mi bardzo na rękę.

Aha! O mało co i bym zapomniał o czwartku, który to dzień jest na oddziale dniem wycieczkowym i w zależności od chęci i pogody idziemy do muzeum, kina, teatru, bądź też do parku lub nad rzekę.



Większość zajęć oddziałowych właściwie mi odpowiada, tym niemniej z terapii grupowej zwolniłem się już po pierwszych dwu czy trzech spotkaniach. Na czym polegają te właśnie zajęcia? I jak przebiegają? Jak sądzę, widziała to Pani nieraz w jakimś amerykańskim filmie. Z pewnością nie brak tego typu obrazków w hollywoodzkich produkcjach pokazywanych tak chętnie w naszej telewizji. W lekko ściemnionym pomieszczeniu (przytulnej salce, w tle dyskretna muzyka) zbiera się grupa ośmiu-dziesięciu osób (pacjentów). Siedzą w skupieniu ramię w ramię, tworząc na wpół oniryczny, zamknięty krąg. Nieomal nierozpoznawalnie wtapia się w ten krąg terapeuta (psychoanalityk, psycholog). Sennej atmosfery poufnego spotkania nie są w stanie zdynamizować ściszone i nierzadko pełne skargi wynurzenia, do których zachęca kolejno każdego członka grupy terapeutycznej psychoanalityk. Zaś same wynurzenia są nader pożądane, mają jakoby leczyć. Wedle bowiem szkoły spod znaku psychoanalizy, aktywny uczestnik ma w ten sposób możność lepiej ujrzeć swój „problem”, osaczyć go, wydobyć na światło dzienne i zobiektywizować, wreszcie rozłożyć na czynniki pierwsze i przy dyskretnej pomocy psychoanalityka oraz towarzyszy niedoli do szczętu rozwałkować, czyli inaczej mówiąc „problem” rozwiązać, usunąć ze swego życia i zapomnieć o nim.

Czy zatem wolno lekceważyć wszystkie te poczynania i dalekosiężne cele owego zamkniętego kręgu? A jednak już po pierwszych zajęciach z terapii grupowej czułem dyskomfort, przygnębienie, niesmak. Wzdrygałem się przed kolejnymi wynurzeniami tak własnymi, jak i cudzymi. Nie chciałem się więcej grzebać ani w swoim wnętrzu, ani też nie pragnąłem, by ktoś inny odsłaniał przede mną własne piekło. Poszedłem więc do swojego lekarza prowadzącego, pani doktor Faustyniak, i wyłożyłem jej swój „problem” z zajęciami z terapii grupowej. Nie miałem jednak łatwego zadania. Długo musiałem ją przekonywać, że dla mnie zajęcia te już nawet nie są stratą czasu, ale wręcz mi szkodzą, zamiast budować moje wnętrze, to je jeszcze bardziej dezorganizują w bezprawnych aktach wymuszonej lustracji. Ale ostatecznie dała się przekonać i zwolniła mnie z obowiązku uczęszczania na terapię grupową.

Przy uzasadnianiu swojej niechęci do zajęć, zgodnie z prawdą podkreśliłem, że nie mam bynajmniej nic przeciwko pani psycholog, która jest w swoim zawodzie profesjonalistką; jak wolno sądzić, prowadzi terapię według najlepszych wzorców i reguł gry, a jako młoda i ładna kobieta niewątpliwie mi się podoba. Mówiłem to z wyraźnym zażenowaniem, bowiem zwracałem się bądź co bądź do kobiety równie młodej i pociągającej.

Teraz, po paru wiele znaczących dla mnie rozmowach z panią doktor Faustyniak na różne zresztą tematy, cenię ją także za to, że sprawuje nade mną nader dyskretną opiekę, mądrze i bez narzucania szablonów kieruje moją terapią, pozostawiając mi dużą wolność i swobodę działania.

Jestem już trochę zmęczony. Odłożę pisanie do jutra.




Powracam do listu po dwóch dniach przerwy. Wczoraj i przedwczoraj czułem się źle i nie było mowy o jakimkolwiek pisaniu.

Nie będę ukrywał. Najbardziej ze wszystkich zajęć lubię zajęcia plastyczne. Zważywszy na pewne moje traumatyczne przeżycie związane z tą formą ekspresji, fakt ten jest dla mnie dość dużym zaskoczeniem. Ale nie będę tutaj opisywał całego zdarzenia, które było bardzo bolesne i kosztowało mnie morze wylanych łez. Powiem tylko tyle, że przykre zdarzenie położyło się cieniem na mojej dziecięcej psychice i w rezultacie poważnie podkopało moją wiarę w siebie, której brak w późniejszym życiu dotkliwie odczuwałem. Nie mam za grosz zmysłu plastycznego i przedmiot ten w szkole, tak podstawowej, jak i liceum, zawsze był dla mnie dokuczliwą zmorą.

Oczywiście nie spodziewam się, że nagle nastąpi u mnie jakiś rozkwit talentu, który przez lata drzemał w ukryciu. Nie, to mi w żadnym wypadku nie grozi. Najczęściej brak mi dobrej idei, na jakiś ciekawy obrazek, i w konsekwencji strona artystyczna marnego pomysłu bynajmniej nie olśniewa. Podziwiam więc tym bardziej produkcje malarskie niektórych pacjentów, którzy, bez wcześniejszego w tym kierunku przygotowania, tworzą rzeczy zaskakująco prawdziwe i udane. Na przykład choćby pewien młody człowiek z mojej grupy terapeutycznej, niejaki Mariusz. Któregoś dnia nowa pani od plastyki powiedziała: Spróbujcie namalować coś, co wyrazi was i waszą duszę. Mariusz namalował na pół kartki wznoszącą się ku niebu górę i ogromny, wtaczający się na nią głaz. Na szczycie góry zielone drzewo. Toczący się pod górę głaz znajduje się w połowie wzniesienia. W pobliżu głazu jakaś rozmyta, bezkształtna materia.

Olbrzymi samotny głaz w ciężkim zmaganiu się z górą to on, bezkształtna materia to jego choroba, zielone drzewo na szczycie góry to jego rodzina, którą założy, kiedy już wyzdrowieje.

Myślę, że w całości bardzo piękny pomysł!


Ale nie powiedziałem jeszcze Pani, Pani Aldono, jak to się właściwie stało, że znalazłem się w szpitalu. Trafiłem tu w kilka dni po ostatnim liście do Pani sprzed dwóch miesięcy. Wspomniałem już o nadmiarze genów dwoistej jaźni. Pora napisać o jeszcze innej dolegliwości wiążącej się pośrednio z nadmiarem genów. Było to zagrożenie, któremu uległem. W rezultacie od jakiegoś czasu czułem się dość niepewnie i konsultowałem się w tej sprawie z moją panią doktor w poradni zdrowia psychicznego. Kiedy jednak mój stan nie poprawiał się, przeciwnie, poczucie zagrożenia narastało, pani doktor zaproponowała mi leczenie szpitalne. I rzeczywiście, niebawem otrzymałem skierowanie do placówki. Być może tamten mój ostatni list oraz wiersz, który napisałem dla Pani, nie zdradzał wyraźnie moich psychicznych problemów. Chociaż nie jestem tego pewien. Myślę, że z dzisiejszej perspektywy dałoby się wytropić oznaki późniejszego pesymizmu i ogólnego zniechęcenia, które było zapowiedzią poważniejszego kryzysu.

Zapyta Pani, jakie to zagrożenie mam na myśli, które mnie przytłoczyło i nad którym nie panowałem? Najkrócej rzecz ujmując, czułem się obserwowany. Stanowi temu towarzyszył dojmujący lęk. Wystarczyło, bym wyszedł z domu i obrał dowolny kierunek spaceru, a natychmiast czułem za plecami kogoś, kto idzie za mną i mnie śledzi. Bałem się wychodzić z domu. Powie Pani, czysty absurd, przecież w mieście, gdzie jest wokół nas pełno ludzi, zawsze znajdzie się ktoś, kto idzie za nami. I ja tak sądzę. Jednak musi Pani wiedzieć, że co innego rozsądek i logiczne myślenie, a co innego uczucia i emocje, które niekiedy wymykają się spod kontroli i dyktatu rozumu. Tego rozumu, który np. łatwo dopuszcza możliwość rozbudowanego aparatu służb specjalnych. Te zaś, w sytuacji kraju borykającego się z rosnącą recesją i bezrobociem, czyli w konsekwencji z narastającym niezadowoleniem społecznym, grożącym wybuchem rewolucji na niespotykaną skalę, poważnie się aktywizują, doszukując się w każdym obywatelu potencjalnego terrorysty. Jak stąd widać, te uczucia i emocje, które wymykają się spod kontroli rozumu, nie są tak całkiem bezrozumne i zdają się odwoływać do żywej tkanki logosu.

Krótko mówiąc, z objawami manii prześladowczej trafiłem do szpitala na oddział dzienny, w którym się leczę już dwa miesiące.

Prawdę powiedziawszy, ucieszyłem się nawet, gdy się okazało, że czeka mnie szpital. Pomyślałem sobie bowiem, że przy sposobności, poddany kuracji wstrząsowej, być może wyleczę się z beznadziejnego uczucia do Pani, jakie mną owładnęło od prawie roku. Mówiąc o „kuracji wstrząsowej” mam na myśli ogólny szok wiążący się z nagłą zmianą warunków dotychczasowej egzystencji, bowiem elektrowstrząsów jako takich już się od lat nie stosuje. Teraz mamy lipiec. Już się prawie kończy. To właśnie jakoś w lipcu zeszłego roku po raz pierwszy w Radiu Vox usłyszałem Pani niepowtarzalny głos, który tak mnie oczarował. Prowadziła Pani swoją audycję słowno-muzyczną, której odtąd stałem się gorącym fanem. Ale dopiero od października zacząłem słać do Pani długie listy. Pisałem dla Pani wiersze, przesłałem jakieś opowiadanie, które osnute było wokół Pani osoby i paru faktów wziętych z życia. Samo opowiadanie było przy tym dostatecznie czy też wystarczająco anonimowe i chyba dość dobrze udawało fikcję. Z drugiej strony, cały ten materiał wskazywał na osobowość chwiejną, psychopatyczną, dysharmoniczną. Stworzyłem w tych tekstach taki właśnie wizerunek siebie, bo taki był mój kaprys. I chociaż nie manifestowałem swoich uczuć do Pani zbyt hałaśliwie, to jednak do pewnego stopnia straciłem chyba głowę. Od początku zdawałem sobie sprawę, że źle ulokowałem swoje uczucia, i w miarę jak mijały miesiące, czułem się coraz bardziej niezręcznie ze swoim afektem. Śmieszność roli, po jaką dobrowolnie sięgnąłem oraz sytuacji, w jakiej się później znalazłem, stawała się dla mnie coraz bardziej przykra i krępująca. Oto Pani, młoda atrakcyjna kobieta skazana na powodzenie i sukces, oto ja, mężczyzna z przeszłością, w śmiesznej roli zakochanego poety. Stworzywszy mocno przerysowany obraz siebie jako człowieka chorego, który na dodatek nie jest młody, co gorsza, legitymuje się marną pozycją społeczną – nie mogłem oczekiwać, że dostrzeże Pani we mnie atrakcyjnego partnera. W rezultacie zachowała się Pani bardzo przytomnie. Nie chcąc rozbudzać we mnie czczych nadziei, nie odpowiedziała Pani na żaden mój list. Pani milczenie stało się wystarczająco wymowne. Nie powinienem robić sobie również jakichkolwiek złudzeń odnośnie swoich produkcji artystycznych, skoro one także nie sprowokowały Pani do jednego słowa zachęty.

Taka jest prawda. Ale zostawmy to może.

Jak sama Pani widzi, z wielu względów potrzebne mi było leczenie, no i skorzystałem z tej możliwości. Na tym mógłbym właściwie zakończyć ten list. Nasza znajomość dobiegła końca. Ja znałem Panią o tyle, o ile można kogoś poznać słuchając jego cotygodniowej, niespełna godzinnej audycji radiowej. Pani natomiast znała mnie tyle, na ile można poznać człowieka z kilkunastu listów, jednego krótkiego opowiadania i pięciu, sześciu wierszy – wszystko tak czy inaczej pisane do szuflady. A jeśli zważyć, że wzajemne poznanie utrudnione było dobrze znanym faktem zakładania przez obojga aktorów jakichś swoich mniej lub więcej śmiesznych masek – no to co sądzić wówczas o jego wartości?

Tak więc można by było na tym właściwie zakończyć. To, co było między nami, jest już tylko przeszłością. Jaka była ta przeszłość, sami najlepiej wiemy. Nie ma chyba specjalnie sensu głębiej tego roztrząsać. Ja staram się żyć bieżącą chwilą, a ta, jak Pani już wie, w dużej mierze upływa mi na oddziale. Tu zaprzyjaźniłem się bliżej z dwoma osobami. Być może zainteresuje to Panią. Rzecz sama w sobie interesująca rzuci ostatnie już światło na naszą znajomość i uczyni list mój bardziej pełnym i prawdziwym. Jak też pod pewnymi względami podobnym do wcześniejszych. Mam wciąż sporo obaw i skrupułów. Jednak to, co pozwala mi kontynuować tę moją obszerną epistołę, to świadomość, że z kolei Pani może w dowolnym miejscu przerwać lekturę i wrzucić wszystko do kosza. Albo też po niedokończonym fragmencie listu prześliznąć się niczym kursantka ze szkoły szybkiego czytania. Osobami, o których myślę tu, są mężczyzna i młoda kobieta, dziewczyna. On jest prawie dziesięć lat starszy ode mnie, natomiast jeśli ja zbliżam się do pięćdziesiątki, wówczas ona ma zaledwie połowę z tego. W każdym razie wygląda najwyżej na tyle, w rzeczywistości zaś ma nieco więcej. Trochę zgubiłem się w rachunkach, jestem wprawdzie niezłym matematykiem, ale za to kiepskim rachmistrzem. Tak czy inaczej niepodważalnym faktem pozostaje, że jest ode mnie młodsza o jakieś dwadzieścia lat. To ustaliłem ponad wszelką wątpliwość.

Zrobiło się już późno. A muszę wstać stosunkowo wcześnie, by dojechać do szpitala na dziewiątą. Ponownie więc odkładam pisanie tego listu. Mam nadzieję, że wrócę do niego jutro, jak zwykle wieczorem, kiedy się już trochę prześpię po powrocie do domu.




Tym razem powracam do listu po całym jednym dniu przerwy. Wczoraj, może z powodu pogody (było szaro i deszczowo), czułem się nie najlepiej.

Przechodzę do sedna. Kiedy pan Henio przyszedł na oddział, Ola już była. Swoje przyjście na oddział pan Henio zaznaczył przynosząc ze sobą dużą torebkę chipsów, którymi szczodrze częstował wszystkich. Zanim przeszedł do częstowania, przedstawił się w słowach pełnych powagi jako hrabia Henryk Ferdynand Apoloniusz Teo. Jak zgodnie poświadczają pacjenci najdłużej przebywający na oddziale, za ich bytności nie było tu żadnego hrabiego. Lekarze dłużej pracujący w zawodzie (chociaż akurat na tym oddziale cała kadra jest szczególnie odmłodzona; wystarczy powiedzieć, że ordynator, doktor Piotr Paradowski nie liczy nawet czterdziestu lat, i nikt chyba z jego personelu również nie przekracza tej granicy) jakkolwiek dostrzegają powtarzalność niejednej przypadłości, to jednak nie prowadzą tego typu rejestru czy statystyk. W każdym razie hrabia trojga imion Teo był i jest tylko jeden. Wyróżniający się stażem pacjenci nie potraktowali serio hrabiowskiego tytułu nowo przybyłego pacjenta i wkrótce zaczęli się zwracać do niego nawet nie przez pan, tylko samym imieniem Henio. On zaś od samego początku ani nie domagał się stosownego tytułowania, ani też nikogo w tym względzie nigdy nie poprawiał. Zostało więc po prostu: Henio. Zdrobnienie imienia zrozumiałe samo przez się, skoro wszyscy Henia wkrótce polubili. Jednak sam początek wypadł dość niezręcznie, a nawet mógł pozostawić niemiłe wrażenia. Paradoksalnie wylewność pana Henia paraliżowała wielu. Pamiętam, że sam czułem się nieco skrępowany bezpośredniością hrabiego i, jakby obawiając się późniejszej jego natarczywości czy nachalności (niesłusznie!), odmówiłem stanowczo poczęstunku. Zresztą nie byłem w tym jedyny. Podobnie jak ja zachowało się paru innych. Dziś wiem, że postąpiłbym inaczej, gdyby miała się powtórzyć tamta scenka. Znam już dobrze Henia i na tamten epizod z chipsami patrzę z dużą sympatią. Nikt zresztą przed nim ani po nim nie wpadł na podobny pomysł, by, wchodząc do nowej społeczności, na przywitanie przynieść jakieś smakołyki. Był to ze strony Henia nader miły gest i przywodzi raczej na myśl stare dobre czasy szkolne. Bo też i w panu Heniu sporo zostało z sympatycznego dawnego druha, szczerego kolegi, który z potrzeby serca dzieli się tym, co ma.

Tak jak wielu innych i mnie wkrótce przekonał do siebie niekonwencjonalny Henio. Nie zraził się bynajmniej wstępnym, odrobinę niefortunnym przyjęciem go przez społeczność oddziału, przyjęciem pełnym chłodnej rezerwy, i pozostał sobą, otwartym i chętnym do zawierania nowych znajomości czy przyjaźni. To zaś osobliwie szybko przełamywało lody. Z dnia na dzień stawał się osobą popularną, przez wszystkich lubianą, wnosił na oddział wiele humoru i radości. Choć nie jest młody, nie grzeszy urodą, jego sposób bycia jest ujmujący i pełen wdzięku.

Kiedy się z nim zaprzyjaźniłem trochę bliżej, dowiedziałem się, że pochodzi z Kresów Wschodnich i urodził się w Gródku Jagiellońskim. Wywodzi się z rodziny nauczycielskiej. Jego ojciec uczył w szkole języka polskiego, zaś matka wykładała matematykę. Zainteresowania i uzdolnienia odziedziczył po ojcu. Jest urodzonym humanistą, chciałoby się rzec: humanistą z ducha i litery. Choć to dzisiaj nie jest w modzie, ani tym bardziej cenione, nasz Henio zdobył w swoim czasie solidne wykształcenie klasyczne. Poznał nie tylko gruntownie literaturę polską i historię, ale też łacinę, i liznął nieco greki. Jego pochodzenie z Kresów pozwala mu mówić nieźle po ukraińsku. Jednak szczególnie błyszczy znajomością polskiej literatury romantycznej. Po dziś dzień duże fragmenty Konrada Wallenroda zna na pamięć, do odnośnych pieśni poematu zna melodię i chętnie śpiewa, jeśli tylko znajdzie słuchacza.

W jego sposobie bycia jest coś radosnego, miłego, lekkiego. Choć nigdy się nie ożenił (mieszka przy starszej siostrze), dotąd bardzo podobają mu się kobiety, zwłaszcza młode. Gdy poruszając jakiś temat idziemy razem do ogrodu, nie wiedzieć kiedy pośród nie ściętej, wysokiej trawy zerwie piękny bukiecik kwiatków i zanim się obejrzę już go wręcza jakiejś niekoniecznie ładnej pacjentce, która podobnie jak my wyszła na spacer. Nie zastanawia się wiele, czy ją zna czy nie, czy jest z tego, czy z innego oddziału, czy bardziej młoda, czy mniej. Podchodzi po rycersku i z szerokim uśmiechem na twarzy wręcza bukiecik. Zwykle powie przy tym coś miłego. Robi to sympatycznie i po dżentelmeńsku i nie zdarzyło mi się widzieć, by mu jakaś wybranka odmówiła przyjęcia niewinnego podarunku. Przeciwnie, niejeden raz byłem świadkiem, jak ten skromny bukiecik na moment rozjaśniał twarze przybitych chorobą i posmutniałych kobiet. A gdy potem wracały na oddział, jakoś szczególnie delikatnie trzymały w swoich palcach małe bukieciki. Henio obdarowuje podobające mu się kobiety szczerze i bezinteresownie, a w jego miłych gestach nigdy nie ma śladu niepotrzebnego sentymentalizmu.

O miejsce na oddziale wystarała mu się jego starsza siostra. Pacjent leczy się z omamów i przywidzeń. Zdarza mu się rozmawiać na jawie z księciem Witoldem, Wallenrodem albo Wajdelotą.

Tyle o moim przyjacielu z oddziału. Myślę, że nieco więcej będę miał do powiedzenia o Oli. Zauważyłem ją jeszcze zanim na dobre znalazłem się na oddziale.




Było tak. W niemałym napięciu czekałem przed gabinetem ordynatora aż mnie poprosi na rozmowę, w trakcie której ustali termin mojego przyjęcia na oddział. Silne podenerwowanie towarzyszące czekaniu sprawiało, że nie potrafiłem spokojnie usiedzieć na miejscu i cały czas to próbowałem poruszać się w wąskim korytarzu, to znów na moment siadałem na krześle przed drzwiami. Ordynator był wciąż zajęty, więc moje oczekiwanie przedłużało się. Była to najwidoczniej jedna z dłuższych przerw w zajęciach dla pacjentów z oddziału, które to zajęcia są w zasadzie obligatoryjne, i w wąskim korytarzu w obu kierunkach przemieszczali się pacjenci, jedni zmierzając do określonego celu w obrębie oddziału, inni wychodząc na zewnątrz. Niektórzy z nich jednak bezskutecznie poszukiwali swojego miejsca, w którym mogliby się spokojnie zatrzymać. Wewnętrzny niepokój zmieszany z nudą powodował ich nieustanną, choć daremną aktywność ruchową. Aktywność, która nie przynosiła pożądanej ulgi. Między owymi pacjentami, którzy oczywiście nie tworzyli żadnej sensownej całości i stanowili jak gdyby pojedyncze atomy pogrążone w chaosie, była również Ola. Oczywiście widziałem ją wówczas po raz pierwszy i nie wiedziałem jeszcze jak ma na imię. Tego dowiedziałem się znacznie później, w jakiś czas potem, jak już zostałem przyjęty na oddział i sam stałem się pacjentem. Nie wiem, dlaczego na nią zwróciłem większą uwagę, choć widziałem już wtedy, że nie jest jakąś powalającą pięknością. Nie była też wtenczas jakoś szczególnie ładnie ubrana. Nie dość na tym. Tamtego dnia mijała mnie w wąskim korytarzu jeszcze przynajmniej jedna dziewczyna, ładniejsza i, na oko, młodsza od Oli.

Jutro piątek. Odkładam pisanie na weekend. Będzie więcej czasu, więc myślę, że mi się uda skończyć. Ale czy list zdecyduję się wysłać, to się jeszcze okaże.




Jest sobota rano. Zjadłem jajecznicę z jednego jajka i kromkę chleba. Do tego, jak zwykle, wypiłem kubek gorzkiej herbaty. No, i zasiadłem do pisania. Ponieważ do skończenia listu zostało jeszcze trochę, więc podczas pisania, w ciągu tych dwóch dni weekendowych, będę na pewno robił jakieś przerwy. Nie będę jednak już tego zaznaczał.

Już o tym napomknąłem. Ola zaintrygowała mnie od pierwszej chwili, jak ją ujrzałem w wąskim korytarzu, gdy czekałem na swoją pierwszą rozmowę z ordynatorem oddziału. Młoda, ciemnowłosa, niezbyt wysoka, szła z pochyloną głową, jak gdyby się lekko słaniając. Potem, w pewnych odstępach czasu, przeszła tak koło mnie, nieomal nie dostrzegając nikogo i niczego wokół siebie, może ze trzy razy. Nie wiem, czy po drugim czy trzecim razie, jak przechodziła tuż obok, pomyślałem, że jeśli zostanę przyjęty na oddział, to trudno przewidzieć, w jakim stopniu zostanę wyleczony ze swojej manii, ale ta dziewczyna z pewnością będzie dobrym antidotum na dość idiotyczne uczucie, jakie mnie wciąż wiązało z Panią.

Rozmowa z ordynatorem przebiegła pomyślnie i został mi wyznaczony termin przyjęcia na oddział. Miało to nastąpić już za tydzień. Ponieważ wcześniej miały miejsce moje dwie rozmowy telefoniczne z ordynatorem, więc w sumie czekałem na przyjęcie do szpitala przeszło miesiąc.



Jak już nadmieniłem, z chwilą przyjęcia przydzielono mi lekarza prowadzącego, którym jest pani doktor Faustyniak. Nawiasem mówiąc prowadzi również Olę. Po dłuższej rozmowie ze mną, która miała charakter wywiadu, pani doktor zaordynowała mi nowy lek. Zażywam go rano przychodząc na oddział i biorę na wieczór, gdy idę do domu. Jestem z niego zadowolony, ponieważ nie przytępia umysłu i pozwala zachować jasność myśli. A co może najważniejsze, czuję po nim wyraźne wycofywanie się mojej manii prześladowczej. Nie muszę już o niej ustawicznie myśleć. Nowy lek, jak mnie zapewniła pani doktor, powinien również wpłynąć korzystnie na obniżenie poziomu genów odpowiedzialnych za dwoistość jaźni. Ale nie chcę Pani dłużej zanudzać swoją chorobą.



Minęły jakieś dwa tygodnie, zanim się odważyłem zagadnąć Olę. Przez ten czas dyskretnie ją obserwowałem, a to gruntowało moje przeświadczenie, że ciągle czuje się źle. Złe samopoczucie objawiało się na twarzy, w wyrazie oczu, w nerwowych, a także nie do końca dobrze skoordynowanych ruchach. Presja niesłabnącego napięcia i niepokoju wewnętrznego była tak dojmująca, że przelewała się na zewnątrz. Gdy rozmawiając z kimś na moment przystanęła lub usiadła na krześle w holu albo w którymś z pomieszczeń oddziałowych, a ja akurat przechodziłem tamtędy, mimowolnie dochodziło do moich uszu, jak się uskarża na dojmujący lęk. Sytuacja taka powtórzyła się parę razy.

Moja pierwsza rozmowa z nią była bardzo krótka i nic nie znacząca. Nie pamiętam, co powiedziałem i co ona odpowiedziała. Zresztą takich błyskawicznych rozmów było potem więcej, bowiem od samego początku coś mnie przymuszało, by zbliżyć się do tej dziewczyny. Intrygowała mnie coraz bardziej w miarę jak mijały kolejne dni. Ale przede wszystkim, nie mówiąc tego głośno, głęboko jej współczułem, że musi tak bardzo cierpieć. Jasne było jak słońce, że słowa tu nic nie pomogą. Rozmowy z nią były krótkie i urywane, ale wciąż na nowo szukałem okazji, by się do niej zbliżyć. Moje psychiczne problemy były niczym w porównaniu z jej cierpieniem. Przy niej zapominałem o nich.

Kiedy raz usiedliśmy na trochę dłuższą chwilę na ławce w ogrodzie i rozmawialiśmy już nie pamiętam o czym, bezwiednie skierowała kolana w moją stronę. Wspominam o tym w liście, bowiem zdarzenie, choć błahe i bez znaczenia, dla mnie było ogromnym przeżyciem. Tak więc jeśli ja siedziałem z kolanami na wprost, tzn. niejako prostopadle do ławki, to tymczasem ona rozmawiając ze mną skłoniła swoje kolana w kierunku moich nóg. Minęły wieki od czasu, gdy w parku czy ogrodzie siedziałem na ławce obok młodej dziewczyny, więc skądinąd nic nie znaczące i niewinne zdarzenie wywołało silny dreszcz emocji. Nie miałem już żadnych wątpliwości, że ta ładna, chora dziewczyna w jakiś nadzwyczajny sposób działa nie tylko na moją wyobraźnię, ale i zmysły.

Jeszcze dwa słowa, co do tych nóg, droga Aldono. Proszę mi to wybaczyć. Otóż od samego początku nie miałem żadnych złudzeń, ba, byłem głęboko przeświadczony, że swoje kolana Ola skierowała w moją stronę właśnie bezwiednie, nie powodując się bynajmniej próżną chęcią prowokacji. Zdawałem sobie sprawę z przepaści lat, jakie nas dzielą, nie zapominałem też o tym, że dziewczyna ta jest naprawdę chora i nie w głowie jej puste kobiece gierki. Rozumiałem wystarczająco dobrze, że ten wdzięczny sposób układania nóg jest raczej wyrazem ogromnych pokładów kobiecego ciepła, jakie zmagazynowane jest w tej młodej dziewczynie oraz może faktu, w jak dużym stopniu jest ciągle otwarta na ludzi, otwarta w relacjach interpersonalnych, choć choroba nieco przytłumiła tę naturalną dążność do bliskiego kontaktu. W ciągu najbliższych dni, z uczuciem lekkiego zawodu, przekonałem się parę razy z rzędu, że, istotnie, Ola nie akurat mnie wyróżniła swoim elektryzującym sposobem układania nóg, ale niezależnie czy siedzi obok tego czy innego mężczyzny lub kobiety, ma bezwiedny zwyczaj kierowania kolan w stronę rozmówcy.

To tamtego pierwszego razu, siedząc obok niej na ławce w ogrodzie, gdy z nieba lał się żar gorącego lipcowego przedpołudnia, dostrzegłem wyraźnie kolor jej oczu. Dwa piękne, szmaragdowozielone ogniki w cieniu wyraziście zarysowanych brwi, bujne czarne włosy luźno opadające wokół delikatnej twarzy, takie same delikatne ręce i smukłe palce – pomyślałem, że jest naprawdę ładną dziewczyną.



Gdy któregoś dnia siedziała na ławce razem ze swoją koleżanką z oddziału, lekko stukniętą Magdą, byłem w tym czasie w ogrodzie z panem Heniem. W pierwszej chwili przemknęła mi myśl, by zerwać w trawie dwa bukieciki drobnych kwiatków i wręczyć je dziewczynom. Ale natychmiast odrzuciłem tę myśl jako mało oryginalną i dostatecznie wyeksploatowaną przez mojego przyjaciela. Podsunąłem mu więc pomysł, że w głębi ogrodu nazrywamy śliwek i przyniesiemy je dziewczętom. Po dłuższej chwili wyłoniliśmy się spoza ich pleców i stanęliśmy przed nimi z kieszeniami wypchanymi po brzegi złocistymi mirabelkami.

Po tamtym dniu śliwkowym nastąpiła długa seria pustych dni, w ciągu których wprawdzie widziałem Olę, ale tylko z daleka. Szła na te czy inne zajęcia, poszła do ogrodu z tą czy tamtą koleżanką, to znowu czując się źle utkwiła w gabinecie swojej pani doktor. Generalnie do Oli nigdy nie było łatwego dostępu. I tak jest zresztą nadal. Gdy jednak kiedyś udało mi się z nią krótko porozmawiać, dowiedziałem się, że jej ojciec jest prawnikiem. Ona natomiast skończyła Akademię Ekonomiczną. Zdradziła mi wtenczas parę jeszcze innych interesujących mnie rzeczy. Dowiedziałem się na przykład, że ma brata starszego od siebie o czternaście lat, że w szkole szczególnie lubiła matematykę, że miała psa imieniem Puszek. Sam, choć z wykształcenia jestem astrofizykiem, zawsze fascynowała mnie matematyka. A pracując w liceum nawet chętniej uczyłem matematyki niż fizyki, którą tam wykłada się razem z astronomią. Stąd w wynurzeniach Oli z satysfakcją dostrzegłem bratnią duszę. Jednak moja radość z tego odkrycia wkrótce została przyćmiona inną wieścią, kiedy to w czasie jakiejś nadarzającej się znowu rozmowy z nią przyszło mi przełknąć niemiły dla mnie fakt, iż ma narzeczonego, który jest starszy od niej o parę zaledwie lat. Nie dość na tym. Jest młodym człowiekiem po studiach doktoranckich, ma ciekawą pracę i jest dobrze ustawiony w życiu.

Od tego momentu wyraźnie przyhamowałem swoje rojenia. Ale nie przestałem szukać okazji, by jak najczęściej rozmawiać z Olą. Gdy mi powiedziała, że umie grać w szachy, nie dałem jej spokoju aż się zgodziła na jedną partię. Jednak nie chodziło mi wyłącznie o własną przyjemność. Widziałem, że cały czas czuje się źle, że niepokój i lęki trzymają ją w swych szponach, że dręcząc przykuwają do siebie tak, że już często Ola nie potrafi oderwać myśli od tych złych upiorów, że już nie potrafi mówić o czymkolwiek innym. Gołym okiem widziało się jak bardzo cierpi, dlatego moje działania szły w tym kierunku, by ją jednak zająć czymś innym i może w ten sposób rozbić i unicestwić paraliżujący lęk. Lęk już doprawdy przed wszystkim, tak jak sama o tym mówiła, lęk przed samą sobą, przed własnymi reakcjami, lęk przed lękiem, który jeśli na moment ustąpi, na pół godziny bądź dwadzieścia minut, to dobrze wiadomo, że po tym czasie nieuchronnie powróci. Szachy były kiedyś moją pasją, więc, zanim usiedliśmy przy stoliku, z góry przesądzone było, jaki może być wynik czekającej nas partii, gdyby ją potraktować na poważnie. Ale nie chodziło, rzecz jasna, o rozgrywkę, partię na serio. Chodziło o zwykłą zabawę. Myślałem o szachach z Olą jako być może skutecznym lekarstwie na jej niepokój, jako dobrej, przynoszącej efekty kuracji, która i mnie się przyda zważywszy na przyjemność, jaką mi daje bliski kontakt, obcowanie z Olą.

Kuracja kuracją, chociaż wygranymi zachęcałem Olę do kolejnych partii, odbyły się zaledwie dwie czy trzy rozgrywki. Oczywiście, łatwo się zorientowała, że moja gra jest czysto dżentelmeńska, niejako z przymrużeniem oka. Tym bardziej, że jak wieść niosła, byłem niezłym szachistą i pośród grających pacjentów nie znalazłem na oddziale równego sobie partnera. Nie chciałem być zbyt nachalny, a Ola raczej nie zdradzała dalszego zainteresowania szachami, i tak się skończyło.



Jednego dnia, gdy szliśmy razem na obiad do stołówki szpitalnej, Ola opowiedziała mi dowcip. Jej żart niewątpliwie świadczył o dużym poczuciu humoru i pewnej łagodnej zaczepności, która kryła się w jej charakterze, ponieważ wiedząc, że wykładałem w liceum, wybrała ten, a nie inny. Dowcip bardzo mi się spodobał, więc przytoczę go tu Pani. Na lekcji matematyki odbywa się klasówka. Profesor chodząc po klasie bacznie obserwuje, czy ktoś nie ściąga. W pewnym momencie, gdy dwóch uczniów próbuje się porozumieć ze sobą, profesor odzywa się surowo: Słyszę głosy! Na to jeden z uczniów półgłosem odpowiada: Ja też słyszę, ale ja się leczę.

W rewanżu postanowiłem popisać się przed Olą jakimś swoim żartem. Nie znam dobrych dowcipów, ale przyszedł mi na myśl jeden, który opowiada w swojej autobiograficznej książce, Przygody Matematyka, Stanisław M. Ulam. Przypomina sobie Pani zapewne ten tytuł, bowiem w jednym z listów do Pani cytowałem krótki fragment z książki, dotyczący pewnych problemów związanych z nadmiarem informacji w świecie. Sam żart brzmi jakoś tak. Żydowska teściowa kupiła zięciowi na imieniny dwa krawaty. Zięć założył jeden z nich, gdy udawał się ze swoją żoną na niedzielny obiad do teściowej. Wówczas teściowa widząc go mówi: A co, ten drugi ci się nie podoba?!

Miałem wrażenie, czy raczej pewność, że mój żart spodobał się Oli.




Droga Aldono! Moja wcześniejsza nadzieja, że szybko uda mi się napisać ten list, okazała się złudna. Widzę teraz, że do końca jest jeszcze dość daleko. A już list rozrósł się do dość pokaźnych rozmiarów. Jednak żywo interesujący Panią problem ludzi nie do końca przystosowanych społecznie czy wręcz dotkniętych psychozą, może zbyt łatwo nie straci na znaczeniu, zaś moja relacja nie zniechęci Pani do kontynuowania pozazawodowych studiów w tym zakresie. Chciałbym w to wierzyć...

I znowu mijały kolejne dni. Z wielu różnych względów mój dostęp do Oli był bardzo ograniczony. Te krótkie, urywane rozmowy, z konieczności zdawkowe, były również dość rzadkie. W każdym razie daleko mniej częste niż bym tego pragnął. Jestem, jak Pani wie, fanem portugalskiego fado. Mam w domu sporo płyt z tą muzyką. Powiedziałem kiedyś Oli, że mógłbym chętnie coś jej pożyczyć. Jednak wymówiła się, że na razie nie, może gdy poczuje się lepiej.

I znowu zawód. Na odmianę, któregoś dnia przyniosłem z domu duży kolorowy album, który kupiłem okazyjnie w Centrum Taniej Książki. Zaglądam do niego od czasu do czasu. Piękny album zatytułowany jest krótko: Astronomia. Chciałem Oli pokazać wszystkie te gwiazdy, galaktyki, itd. No, i jak zwykle, miałem tu na widoku cel może najważniejszy: terapeutyczny. W miarę możliwości tchnąć w Olę jakieś nowe treści, które, stopniowo wprowadzane do umysłu i duszy, może z czasem spowodowałyby zmianę kolorytu warstwy emocjonalno-uczuciowej. Nie jestem oczywiście psychiatrą i nie wyrażam się fachowo. Moje widzenie rzeczy jest czysto intuicyjne, intelektualne.

Długo musiałem polować na Olę, zanim ją na chwilę zdołałem przy sobie przytrzymać. Miało to miejsce pod sam koniec naszego szpitalnego dnia, już po obiedzie, kiedy wszyscy wychodzili do domu. Wcześniej, w ciągu dnia, to albo ona była na zajęciach, albo ja, albo też oboje. (Jako że należymy do różnych grup, ona jest w I-ej, ja zaś w III-ej, więc poszczególne zajęcia terapeutyczne mamy w innym czasie). To znowu była zajęta rozmową z kimś innym. I tak w kółko. Ciągle coś stało na przeszkodzie. W końcu usiedliśmy przy stoliku w holu i otworzyłem swój album. Był to dla mnie moment bardzo szczególny. Najpierw pokazałem jej Gromadę galaktyk Virgo, która jest najbliższą nam gromadą galaktyk. Znajduje się w odległości zaledwie 60 milionów lat świetlnych. Następnie pokazałem Galaktykę 4C4117, która narodziła się wkrótce po Wielkim Wybuchu. Jest to jedna z najdalszych znanych nam galaktyk, znajduje się w odległości 14 miliardów lat świetlnych od Ziemi. Wreszcie pokazałem piękną galaktykę spiralną NGC 2997, która sytuuje się w odległości 55 milionów lat świetlnych. Jest wprawdzie mniejsza od Drogi Mlecznej, ale jej masa to blisko 100 miliardów mas Słońca.

Ponieważ Ola dość żywo reagowała na to, co jej pokazywałem i co mówiłem, zatrzymałem się przez chwilę przy rozdziale Nieskończony Czy Skończony? Chodzi oczywiście o nasz Wszechświat. Wybrałem z tekstu maleńki fragment, który mnie szczególnie zafrapował. Przeczytałem go Oli:

Astronomowie nie rozumieją, w jaki sposób narodził się Wszechświat. Częściowo wynika to z faktu, że początkowa eksplozja nie nastąpiła w jakiejś pustej przestrzeni. Przestrzeń także powstała w chwili Wielkiego Wybuchu. Także czas. Nie pytaj więc: „Co było wcześniej?”, ponieważ nie było żadnego „wcześniej”. Znany astronom z Cambridge Stephen Hawking powiedział kiedyś, że takie stawianie problemu przypomina zadawanie pytania: „Co znajduje się na północ od bieguna północnego?”.

Ale to, co najbardziej mi się podobało, to reakcja Oli na powyższy tekst. Przez sekundę zamilkła, po czym powiedziała: „Trzeba przyznać, że ma siłę przekonywania. Gdyby mu się zamarzyło, to mógłby obalić twierdzenie Pitagorasa!”. I śmiech.

Nie zdołaliśmy nawet w połowie przekartkować albumu, gdy do holu weszła jej matka. Odezwała się z daleka, mówiąc do Oli, że już dłuższą chwilę czekają na nią. Ola podniosła się od stolika, wzięła swoją nową torebkę i, rzuciwszy w moją stronę krótkie „do widzenia”, szybkim krokiem poszła za matką w stronę drzwi. Nietrudno było się domyślić, że ojciec czeka w samochodzie na żonę i córkę i za małą chwilę wszyscy razem odjadą do domu. Jeszcze tylko przez moment w wąskim korytarzu zamajaczyła mi biel jej rąk i nóg…



Żeby była jasność. Tamten radosny śmiech, którym Ola zwieńczyła własną wypowiedź odnośnie Stephena Hawkinga, nie jest niestety u niej zjawiskiem częstym. Niestety dużo częściej płacze niż się śmieje. Jestem już w szpitalu prawie dwa miesiące. Czy dało się zaobserwować u Oli przez ten czas jakąś poprawę? I znowu mogę tylko powiedzieć: niestety! Niestety nie! Zresztą ona sama głośno o tym mówi, że nie tylko nie czuje się lepiej, ale wręcz gorzej, że nie potrafi przeczytać żadnej książki, nie potrafi obejrzeć filmu, nie potrafi niczego w domu zrobić, wszystko robią za nią rodzice. Świadomość własnej bezsiły i nieprzydatności staje się źródłem nowych napięć, kompleksów, lęków. Błędne koło się zamyka. Niesłabnące napięcie wewnętrzne zaczyna się przejawiać w drżeniu rąk, w silnym poceniu się, w bezsenności, w coraz częstszych stanach histerii. Choć mamy na oddziale specjalistów wysokiej klasy, a prowadząca pacjentkę, pod kierunkiem ordynatora, doktor Faustyniak robi wszystko, co możliwe, poprawy nie widać. Pacjentka zdaje się być wyjątkowo trudnym przypadkiem. I to jest niepokojące!

Choruje już od siedmiu lat. Zapadła na zdrowiu pod koniec swoich studiów ekonomicznych. Ale studia skończyła i uzyskała dyplom. Jednak od tamtej pory właściwie nie pracowała zawodowo. Jej narzeczony czeka na nią już osiem lat. Przez ten czas odbył studia i obronił doktorat z zarządzania przedsiębiorstwem. Ma pracę i mieszkanie. Któregoś dnia nie bez dumy mówiła o tym matka Oli, gdy przez chwilę rozmawiała z jedną z pacjentek naszego oddziału. Nieco inne zdanie w tym względzie miała sama Ola. Zastanawiam się więc, czy faktycznie robi i zrobił wszystko dla swojej przyszłej żony, czy realizując swoje ambicje zawodowe przypadkiem czegoś nie zgubił po drodze? Do tych i podobnych pytań upoważniają mnie niektóre luźne wypowiedzi Oli. Ale rzecz jasna, nie będę ich tu przytaczał. Poza tym Ola nie wydaje się być osobą w pełni obiektywną.

Jeśli w ciągu czasu, w którym przebywam na oddziale, nie dało się zaobserwować poprawy w stanie zdrowia Oli, to na pewno z tygodnia na tydzień wyładniała, zaczęła bardziej dbać o siebie, ładniej się ubierać, ładniej prezentować. Ponadto ma jakiś naturalny dar ładnego mówienia, wysławiania się, co ją czyni jeszcze bardziej pociągającą. Kiedy pewnego dnia przyszła po raz pierwszy w lekkiej wiśniowej bluzce i spódnicy trzy czwarte, z przednim zamkiem wszytym na całej długości, wyłączając jedynie dolne rozcięcie, była naprawdę piękną dziewczyną. Je ciemna spódnica miała odcień, którego nie umiałem trafnie nazwać, lekkie pantofle natomiast były w kolorze czarnym. Włosy Ola tego dnia miała związane w węzeł i upięte z tyłu głowy. W uszach kolczyki. Później, jeszcze kilka razy z rzędu, przychodziła tak samo ubrana. Jeśli chodzi o mnie, to właśnie w tym stroju najbardziej mi się podoba. Byłem doprawdy oczarowany jej pięknym wyglądem i strojem, i można powiedzieć, że dosłownie odebrało mi mowę. Widziałem, że tak bluzka, jak i spódnica są wyjątkowo piękne, i zastanawiałem się, jaki mają naprawdę kolor. Ale nie potrafiłem znaleźć właściwych ku temu określeń. Bluzka wiśniowa? – Niezupełnie. W końcu zapytałem samą Olę, w jakim odcieniu jest jej bluzka, a w jakim spódnica? I wtedy padły dwa magiczne słowa: „wrzosowy” i „grafitowy”. A zatem jej bluzka była wrzosowa, zaś spódnica grafitowa.

Myślę niekiedy o tym, jaką dziewczyną jest Pani. Jak się Pani ubiera i jakie preferuje stroje? Dzisiejsze młode kobiety przeważnie chodzą w spodniach. Nie powiem, by mi się to szczególnie podobało. Jestem w swych gustach staromodny i wolę kobietę, dziewczynę w ładnej sukni, garsonce, albo bluzce i spódnicy. Mam za mało danych, by sobie Panią prawdziwie wyobrazić. Nie wiem nawet, jakiego koloru są Pani oczy i włosy? Mam tu oczywiście na myśli naturalny kolor włosów. Przeważnie mamy dziś do czynienia z farbowanymi blondynkami. Trudno zgadnąć czy jest Pani wysoka i ładna? Czy może taka sobie. Znam Panią jedynie z głosu i jestem przekonany, że we wszystkich szczegółach jest Pani bardzo ładna, a w każdym razie mnie by się Pani podobała...




Jest niedziela, późne popołudnie. Przerywam pisanie, ponieważ moja córka lesbijka przyszła ze swoją dziewczyną. Jest Indonezyjką, pochodzi z Jogyakarty na Jawie, gdzie mieszka jej najbliższa rodzina. Jednak ona sama mieszka i pracuje w Kaljala Lumpur w Malezji. To tam, gdzie są podobno największe wieżowce świata. Dżjangu przyszła właściwie się pożegnać, ponieważ w poniedziałek wyrusza do W. (odprowadza ją Agata), skąd samolotem odlatuje na Półwysep Malajski. Zamierza wrócić w przyszłym roku. U mojej córki, która mieszka z matką, przebywała od lutego.



Jest poniedziałek po południu. Po powrocie z oddziału spałem prawie trzy godziny. Teraz kontynuuję pisanie. Jednak już wiem, że ani dziś, ani jutro nie skończę.

Martwi mnie ten impas, w jakim znalazła się Ola, jeśli chodzi o jej stan zdrowia. Impas – to właściwie dość łagodnie powiedziane. Jakże bowiem często ma się wrażenie, że jej wciąż pogarszający się stan przywiódł ją na granicę wyczerpania nerwowego i, jeśli nie nastąpi natychmiastowy odwrót, może skończyć się katastrofą. Wewnętrzne napięcie nie pozwala jej skupić uwagi na czymkolwiek innym poza sobą, tzn. własnym lękiem, niepokojem, zatrzymanym w biegu czasem. Odczuwa to tak, jak gdyby czas płynął dla wszystkich, tylko nie dla niej. Zatrzymany czas stężał do twardości kamienia i wypełnił sobą znieruchomiały puls jej młodego życia. Przestała reagować na napływające z zewnątrz impulsy i zamknęła się dla nowych wrażeń i emocji. Tak naprawdę utraciła zdolność zainteresowania się czymkolwiek innym poza własnym cierpieniem, stała się monotematyczna i doskonale egocentryczna. Ale jej inteligencja, która nie utraciła nic ze swej bystrości i przenikliwości, jej wyostrzona przez cierpienie świadomość, obie razem, nie pozwalają się oszukać, i dostrzegając obecny stan rzeczy, którego nie jest w mocy zmienić czy przezwyciężyć, czynią ją głęboko nieszczęśliwą. Widzi wokół siebie koleżanki i kolegów, którzy pozakładali rodziny, pracują, wychowują dzieci. Jej zegar wewnętrzny się zatrzymał, ale na zewnątrz czas biegnie, lata płyną. Ona zaś wciąż jest jak gdyby poza życiem, poza prawdziwym nurtem życia, poza egzystencją, którą można uznać za sensowną. Świadomość tego faktu pogłębia jej rozpacz. Ją los, jak na razie, pozbawił nie tylko tych podstawowych elementów składających się na choćby w miarę udane życie, ale choroba, która pochwyciła ją w swoje niszczycielskie szpony, pozbawia ją takich zwykłych i niewinnych przyjemności, jak pójście na spacer, do kina, do kawiarni czy letniego ogródka na lody z bakaliami. Ktoś w pełni zdrowy, kto nigdy nie doświadczył podobnego uczucia lęku nieomal przed wszystkim, lęku irracjonalnego, niemal dokumentnie wypranego z jakiegokolwiek rozsądku, przy jednoczesnym zachowaniu pełni władz umysłowych oraz nienagannego logicznego myślenia, ten nigdy nie będzie w stanie w pełni zrozumieć, o czym się tu mówi. No i chwała Bogu!



Zbliżam się już do końca. Na koniec jeszcze jedno krótkie, choć znaczące zdarzenie. Siedziałem niedawno z Olą przy stoliku w naszym pomieszczeniu kuchennym na oddziale. Jest tu czajnik elektryczny, są kubki, można sobie zrobić kawę czy herbatę przyniesione z domu. Siedziała z nami jeszcze jedna osoba, jeden z nowo przybyłych pacjentów z oddziału. Mówiliśmy o tym i owym, ale rozmowa mimo wszystko grawitowała w stronę samej Oli. To znaczy Ola sama chcąc nie chcąc coraz częściej trącała strunę swoich niepokojów. Czułem się wyjątkowo podle zdając sobie sprawę jak dziewczyna cierpi, podczas gdy nikt i nic nie jest w stanie nie tylko zdjąć z niej owego cierpienia, ale nawet odrobinę uśmierzyć bólu. Właściwie wsłuchując się w ładny dziewczęcy głos Oli nic tylko tępo milczałem, głęboko odczuwając daremność każdego słowa, które mógłbym ewentualnie wypowiedzieć. Niezbyt może fortunnie spróbował to zrobić za mnie siedzący z nami człowiek. Zapytał Olę wprost, czy się modli w chwilach cierpienia. I opowiedział o tym, jak sam przed kilkoma laty był nawiedzany przez szatana i nakłaniany do samobójstwa. Jednak szczera żarliwa modlitwa dopomogła mu i od tamtego czasu jego myśli samobójcze już nie powróciły. Temat stawał się o tyle ciekawy czy intrygujący, że Ola, która skutkiem swojej choroby często doprowadzana jest do rozpaczy, też niestety miewa myśli samobójcze. Parę razy już słyszałem, jak o tym mówiła głośno z tą czy inną osobą z oddziału. Nasz współtowarzysz ponowił pytanie, czy ona modli się do Boga o swoje zdrowie. Ola odpowiedziała, że tak, oczywiście, modli się. Rozmówca dociekał, czy modlitwa jest ufna i szczera, i czy wystarczająco częsta. Dostrzegłem lekkie zmieszanie na twarzy Oli, po tej lawinie natrętnych pytań. Nie odpowiedziała wprost, lecz, jak gdyby chcąc udokumentować swoje przywiązanie do jedynego prawdziwego Boga i prawdziwej wiary, prawą dłoń włożyła za dekolt sukni i wyjęła prosty krzyżyk zawieszony na złotym łańcuszku i noszony na piersiach. Trzymając krzyżyk delikatnie w palcach, powiedziała łagodnie, że modli się w miarę swoich sił i umiejętności. Jej tchnąca prawdą i szczerością twarz wyrażała ból, smutek i żal.

Patrzyłem z powagą na tę piękną twarz naznaczoną cierpieniem, na jej delikatne białe ręce, na piękną bladoróżową suknię w duże niebiesko-fioletowe kwiaty, i w myślach zadawałem sobie pytanie, kim jest ten prawdziwy Bóg, który jest tak doskonale obojętny na jej cierpienie...




List ten planowałem zakończyć inaczej. Zaszły jednak pewne nowe okoliczności, niestety niepomyślne, i zburzyły mój pierwotny projekt. Relacja moja z ostatnich wydarzeń jest zatem taka. W każdy piątek, na zakończenie tygodnia, tuż przed obiadem na zebraniu społeczności oddziału robimy podsumowanie minionego tygodnia. Każda osoba, nie wyłączając personelu medycznego, w paru słowach mówi o swoich wrażeniach z pobytu (lekarze: ze swojej pracy) na oddziale. Podobne zebranie ma miejsce w poniedziałek rano, kiedy to każdy z osobna mówi o minionym weekendzie. Jak minął kolejny tydzień na oddziale samej Oli, mniej więcej zawsze widzę i potem przewiduję, co w paru słowach o tym powie do całego audytorium. Jednak każdego poniedziałku wciąż z ogromną nadzieją oczekuję, że może tym razem powie, że weekend minął jej zupełnie przyzwoicie, że była z rodzicami albo swoim narzeczonym na spacerze, że odprężyła się, zrelaksowała, napięcie osłabło, lęk ustąpił. Niestety, jak na razie, mijają kolejne tygodnie, tych kolejnych tygodni jest już zatrważająco wiele, a Ola, w każdy poniedziałek na zebraniu społeczności, ze smutkiem w głosie, jak i odmalowującym się na twarzy, mówi tylko o kolejnym koszmarze, jaki musiała przeżyć.

Jak bardzo źle się czuje, widać to po niej niemal każdego dnia. Z ogromnym wysiłkiem robi wszystko, co musi, najczęściej z tego, co robić powinna, rezygnuje. Rezygnuje z wielu zajęć, z obiadu w stołówce szpitalnej, najczęściej nie idzie ze wszystkimi na czwartkową wycieczkę. Ostatni raz na wycieczce była jakieś półtora miesiąca temu. Byliśmy wówczas w herbarium. Natomiast wczoraj (dziś jest piątek) już miałem nadzieję, że pójdzie z nami. Najpierw, gdy z nią rozmawiałem w przeddzień wycieczki, powiedziała stanowczo, że zostanie w domu. Byłem zawiedziony, niepocieszony. Ale kiedy wczoraj rano, gdy, jak co dzień wysiadłszy z tramwaju, dochodziłem już do szpitala i ujrzałem ją z daleka, ucieszyłem się ogromnie z tej niespodzianki. Zbliżała się na miejsce w towarzystwie matki, wysiadłszy z samochodu, którym przywozi ją ojciec. Gdy ją zobaczyłem wstąpiła we mnie nowa nadzieja. Pomyślałem sobie, że jednak się przełamała i chce pójść z całą naszą grupą. Moja radość była jednak krótka. Ola przez całą noc nie zmrużyła oka, a teraz cała roztrzęsiona i we łzach przyszła z matką szukać ratunku u ordynatora. Ordynator natychmiast rzucił wszystkie swoje obowiązki i zajął się pacjentką. Asystowała mu przy tym prowadząca Olę pani doktor Faustyniak. Niebawem Ola w gabinecie zabiegowym dostała zastrzyk uspokajający.

Reszta pacjentów oddziału dziennego poszła w tym czasie na wycieczkę. Przeszliśmy przez ogród szpitalny w stronę furtki prowadzącej na ulicę ciągnącą się wzdłuż wysokiego brzegu rzeki. Ulica nosi nazwę Wybrzeża Conrada-Korzeniowskiego. Przecięliśmy ulicę i weszliśmy na alejkę biegnącą wysokim brzegiem. Zostawiliśmy za sobą Most Osobowicki i poszliśmy w kierunku Mostów Trzebnickich. Idąc cały czas w górę rzeki, osiągnęliśmy w końcu Most Warszawski. Przy Moście Warszawskim nastąpiło rozwiązanie wycieczki i każdy poszedł w swoją stronę.

Podczas całej tej marszruty, a także i później, myśli moje krążyły wokół nieobecnej Oli.

W nocy z czwartku na piątek nie mogłem wcale zasnąć. Zasnąłem dopiero nad ranem, parę minut po szóstej. A już o siódmej obudził mnie budzik. Jest to obecnie pora mojego wstawania, by na czas dojechać do szpitala. W czasie tego krótkiego wypoczynku miałem sen. Śniło mi się, że na porannym zebraniu społeczności, tuż po zwyczajowym sprawdzeniu przez aktualnego przewodniczącego frekwencji, poprosiłem o głos. Udzielono mi głosu i wówczas przemówiłem:


Panie Ordynatorze,
Szanowne Panie Lekarki, Panowie Lekarze, Szanowna Społeczności!

Wszyscy na ogół widzimy, w jak złym stanie zdrowia jest Ola, jak bardzo cierpi. Zasypia z lękiem, budzi się z lękiem. Wczorajszy dzień to jeden z wielu dni, kiedy Ola poczuła się znowu gorzej, to już któryś z kolejnych czwartków, kiedy nie było jej razem z nami na wycieczce. Nikt z nas nie ma żadnych wątpliwości co do wysokich kwalifikacji naszych tu obecnych lekarzy i całego personelu medycznego. Jednak przypadek Oli jest przypadkiem niezwykle trudnym. Mimo wysiłków lekarzy pacjentka znalazła się na granicy wyczerpania nerwowego. Ola z dnia na dzień traci nadzieję. Jeśli wszyscy nie podejmiemy natychmiast stosownych kroków, może skończyć się katastrofą! Ale trudny przypadek wymaga podjęcia nadzwyczajnych środków. Spytacie Państwo, co to za środki? Właśnie wyjaśniam. Potrzebne będą pieniądze, duże pieniądze! Zanim jednak powiem, jak je zdobyć, chcę oznajmić, że za zgodą i poparciem Wszystkich Państwa, wyłonimy spośród nas Komitet Społeczny, który zajmie się zbiórką pieniędzy w naszym mieście. W poszukiwaniu darczyńców Członkowie Komitetu będą wydzwaniać od instytucji do instytucji, od jednej firmy do drugiej, od jednego przedsiębiorstwa do drugiego, od jednego sponsora do kolejnego. Będą wydzwaniać i pukać do drzwi.

A teraz wyjaśniam Państwu, po co te pieniądze. Otóż dla skuteczniejszego leczenia Oli. W dalszym ciągu leczenie prowadzić będą nasi lekarze, do których mamy pełne zaufanie. To znaczy, w tym przypadku Pani Doktor Agnieszka Faustyniak pod kierunkiem Pana Ordynatora, Doktora Piotra Paradowskiego. Środki pieniężne, które zdobędziemy, umożliwią im systematyczne konsultowanie się z najlepszymi specjalistami tak w kraju, jak i za granicą. Nie muszę Państwu bliżej wyjaśniać, ile kosztują chociażby same rozmowy telefoniczne! Ale przecież nie tylko to. Trzeba będzie sprowadzać z zagranicy kosztowne leki. Poza tym wyszuka się na Zachodzie, w Anglii, Niemczech, Austrii, Francji czy gdzie tam jeszcze, znakomitość w dziedzinie psychiatrii, profesora sławnego nie tylko w Europie, ale i w całym świecie! Sprowadzi się go tu na miejsce, opłaci mu się pobyt w hotelu, zapewni mu się godziwe honorarium. Wybitny psychiatra, wespół z naszymi lekarzami, będzie prowadził leczenie Oli aż do pomyślnego skutku!

Uwierzcie mi Państwo, że się powiedzie, że się musi się powieść!

Gorąco Wszystkich Państwa proszę, utwórzmy więc Komitet! W ten sposób damy Oli nadzieję, której tak bardzo potrzebuje!

W dalszym etapie, jak będą środki, w ślad za nadzieją przyjdzie pełne wyleczenie Oli!

Szanowni Państwo! Jeśli pomożemy Oli, naszej wspaniałej koleżance, każdy z nas poczuje się nie tylko lepszym człowiekiem, ale i zdrowszym!!




Dzwoniący budzik wyrwał mnie ze snu i nie wiem, jaki był finał mojego apelu.

Kiedy dziś po krótkim śnie (jest w dalszym ciągu piątek) przybyłem na oddział, niebawem rozegrały się tu dramatyczne wydarzenia. Ola, która przybyła na miejsce z rodzicami, będąc na granicy wyczerpania nerwowego wpadła w histerię. W ataku histerii zaczęła krzyczeć na lekarzy, że nie jest właściwie leczona i żąda natychmiastowego wypisania. Gdy już się trochę uspokoiła, zastosowano się do jej życzenia.

Jestem głęboko wstrząśnięty wydarzeniami. Przemyśliwuję nad tym, jak swój dzisiejszy sen przenieść do rzeczywistości, uczynić jawą, która przybrawszy realny kształt przyczyni się do uzdrowienia Oli.



Droga Aldono! To by było już wszystko, co chciałem Pani na koniec powiedzieć o tym, czym żyję, co mnie intryguje i niepokoi. Co również Panią interesuje pozazawodowo, o czym zresztą sama Pani wspomniała kiedyś w swojej audycji radiowej. Odmienny świat ludzi z doświadczeniem choroby psychicznej. To dlatego tak obszernie starałem się napisać o tym w swoim liście. Pozostaje mi wierzyć, że jego lektura nie okaże się dla Pani stratą czasu, owszem, treści listu sprawią, że chociaż nasze myśli spotkają się na krótko. Poza tym wszystko zdaje się nas dzielić, różnić. Pani nie chciała bliżej zaistnieć w moim życiu i wybrała milczenie. Muszę to uszanować. Tym samym nasza znajomość wyczerpała się, dobiegła końca. A może jednak nie? Nigdy nie wiadomo...

Jak chodzi o moje leczenie, przebiegło nadspodziewanie dobrze. Dzięki właściwie przeprowadzonej kuracji poważnie zredukowano u mnie nadmiar genów dwoistej jaźni. W rezultacie ustąpił okresowo nawiedzający mnie lęk i wytłumiona została mania prześladowcza. W całym leczeniu niebagatelną rolę odegrały terapie poboczne. Tak więc szykuję się już do rychłego opuszczenia placówki. Nie mam tu nic do szukania, zwłaszcza że odszedł przed paroma dniami pan Henio, mój przyjaciel z oddziału, a przede wszystkim nie ma Oli. Zanim odszedł pan Henio, wymieniliśmy między sobą adresy. Jednak nie sądzę, by nasza znajomość przetrwała dłużej.

To tyle. A jak zakończyć ten ostatni już list do Pani, droga Aldono? Zakończę po prostu krótkim pozdrowieniem. Niech Pani będzie zdrowa!


Erlend M.


Post został pochwalony 1 raz
Powrót do góry
Zobacz profil autora
Zobacz poprzedni temat :: Zobacz następny temat  
Autor Wiadomość
Bursztyn
Administrator



Dołączył: 12 Paź 2009
Posty: 215
Przeczytał: 0 tematów

Pomógł: 9 razy
Ostrzeżeń: 0/3

PostWysłany: Wto 20:56, 15 Gru 2009    Temat postu:

O Matko! Intrygujacy tekst.Temat jest mi znany, wiem coś o terapii grupowej....ale jeśli to fikcja literacka to nie ma o czym wspominać.Masz niebywałą lekkość pisania, odrobinę przeszkadza mi zbytnia, nazwijmy to szczegółowość. Ale czytam jednym tchem, muszę przyznać.Pozdrawiam, czekam na następne wydarzenia.Pozdrawiam:)))

Post został pochwalony 0 razy
Powrót do góry
Zobacz profil autora
Zobacz poprzedni temat :: Zobacz następny temat  
Autor Wiadomość
Waldemar Kubas




Dołączył: 02 Gru 2009
Posty: 124
Przeczytał: 0 tematów

Pomógł: 9 razy
Ostrzeżeń: 0/3
Skąd: Wrocław

PostWysłany: Wto 21:19, 15 Gru 2009    Temat postu:

Z serca dziękuję Bursztynku za tak miłe i ciepłe przyjęcie moich tekstów. To jak najbardziej zachęca mnie do zamieszczania kolejnych.

Kłaniam się nisko i pozdrawiam serdecznie.


Post został pochwalony 0 razy
Powrót do góry
Zobacz profil autora
Zobacz poprzedni temat :: Zobacz następny temat  
Autor Wiadomość
czcionka




Dołączył: 19 Paź 2009
Posty: 73
Przeczytał: 0 tematów

Pomógł: 10 razy
Ostrzeżeń: 0/3

PostWysłany: Wto 22:52, 05 Sty 2010    Temat postu:

List do Aldony przeczytałam korzystając z przerw na jakie podzielił go autor listu. Bez tego byłoby chyba trudno.
Cóż mogę powiedzieć o opowiadaniu, które na samym wstępie zapowiada rozstrzygniecie stosunków między autorem, a Aldoną Ch. i które jest jak rzeka. Rzeka płynąca spokojnym nurtem i tak samo spokojnie rozgałęziająca się w oboczne strumyki opowieści o Heniu, czy Oli, po czym wracają do głównego wątku - tu, do gmachu przychodni psychiatrycznej. A jednak budowane napięcie wyczekiwania na zapowiadane sedno sprawy, a więc co z tą Aldoną, zatrzymało mnie i kazało czytać, czytać.
Podoba mi się ciekawa forma pełna " drobiazgów" , które przybliżają świat ludzi dotkniętych innością - chorobą.
Jestem pełna uznania Waldku, że w tej drobiazgowości umieściłeś człowieka.
Intryguje mnie podpis Erlend M.

Pozdrawiam z uśmiechem... Basia.


Post został pochwalony 0 razy
Powrót do góry
Zobacz profil autora
Zobacz poprzedni temat :: Zobacz następny temat  
Autor Wiadomość
Waldemar Kubas




Dołączył: 02 Gru 2009
Posty: 124
Przeczytał: 0 tematów

Pomógł: 9 razy
Ostrzeżeń: 0/3
Skąd: Wrocław

PostWysłany: Śro 14:57, 06 Sty 2010    Temat postu:

Bardzo dziękuję Basiu za wnikliwe przeczytanie tekstu, interesujące refleksje i uznanie. To oczywiście bardzo miłe, kiedy ktoś docenia naszą pracę. Tym milsze, gdy robi to osoba życzliwa i kompetentna.

Intryguje Cię podpis pod listem: Erelnd M. Otóż, jak wiadomo, list zwykle na końcu jest podpisywany przez jego autora. Więc uznałem, że w tym przypadku też należy list podpisać. Dlaczego Erlend M? To jedna z emanacji osobowości, duszy i doświadczeń samego autora. Tak to krotko mogę ująć. Zresztą imię to przewija się jeszcze w innych moich tekstach.

Pozdrawiam z uśmiechem. Waldek


Post został pochwalony 0 razy
Powrót do góry
Zobacz profil autora
Zobacz poprzedni temat :: Zobacz następny temat  
Autor Wiadomość
Daria Dziedzic
Moderator



Dołączył: 18 Paź 2009
Posty: 269
Przeczytał: 0 tematów

Pomógł: 54 razy
Ostrzeżeń: 0/3
Skąd: Dąbrowa Górnicza

PostWysłany: Pią 17:58, 08 Sty 2010    Temat postu:

Uwielbiam jak piszesz Waldku. Twój styl pisania jest niesamowity. Piszesz z dużą swobodą. Masz talent i widać Iskrę Bożą w każdym calu! Przepiękne opowiadanie:)

Post został pochwalony 0 razy
Powrót do góry
Zobacz profil autora
Zobacz poprzedni temat :: Zobacz następny temat  
Autor Wiadomość
Waldemar Kubas




Dołączył: 02 Gru 2009
Posty: 124
Przeczytał: 0 tematów

Pomógł: 9 razy
Ostrzeżeń: 0/3
Skąd: Wrocław

PostWysłany: Sob 16:33, 09 Sty 2010    Temat postu:

Jak mam dziękować Daruniu za tyle pięknych i dobrych słów? Nie zasłużyłem na nie. Tym niemniej przyjmuję z wdzięcznością i dziękuję z całego serca (miejsce na uśmiech).

Post został pochwalony 0 razy

Ostatnio zmieniony przez Waldemar Kubas dnia Sob 16:35, 09 Sty 2010, w całości zmieniany 1 raz
Powrót do góry
Zobacz profil autora
Wyświetl posty z ostatnich:   
Napisz nowy temat   Odpowiedz do tematu    Forum www.poezjaliryczna.fora.pl Strona Główna -> Opowiadania Wszystkie czasy w strefie EET (Europa)
Strona 1 z 1

 
Skocz do:  
Nie możesz pisać nowych tematów
Nie możesz odpowiadać w tematach
Nie możesz zmieniać swoich postów
Nie możesz usuwać swoich postów
Nie możesz głosować w ankietach

fora.pl - załóż własne forum dyskusyjne za darmo
Powered by phpBB © 2001, 2005 phpBB Group
Regulamin