Forum www.poezjaliryczna.fora.pl Strona Główna www.poezjaliryczna.fora.pl
Portal poezji lirycznej
 
 FAQFAQ   SzukajSzukaj   UżytkownicyUżytkownicy   GrupyGrupy   GalerieGalerie   RejestracjaRejestracja 
 ProfilProfil   Zaloguj się, by sprawdzić wiadomościZaloguj się, by sprawdzić wiadomości   ZalogujZaloguj 

Porządkowanie faktów i zdarzeń

 
Napisz nowy temat   Odpowiedz do tematu    Forum www.poezjaliryczna.fora.pl Strona Główna -> Opowiadania
Zobacz poprzedni temat :: Zobacz następny temat  
Autor Wiadomość
Waldemar Kubas




Dołączył: 02 Gru 2009
Posty: 124
Przeczytał: 0 tematów

Pomógł: 9 razy
Ostrzeżeń: 0/3
Skąd: Wrocław

PostWysłany: Pią 13:29, 04 Gru 2009    Temat postu: Porządkowanie faktów i zdarzeń

PORZĄDKOWANIE
FAKTÓW I ZDARZEŃ



Od prawie miesiąca przebywam na oddziale zamkniętym, a przed paroma dniami zacząłem porządkować fakty i zdarzenia, które mnie tu przyprowadziły. Realizując powzięty zamiar, zwróciłem się do pielęgniarki oddziałowej z zapytaniem, czyby nie mogła wystarać mi się o jakieś przybory do pisania. Prośba moja nie została zbagatelizowana i już następnego dnia po śniadaniu otrzymałem od pielęgniarki szesnastokartkowy zeszyt w kratkę i nowy długopis z niebieskim wkładem. Choć zgłaszając swoją prośbę nie precyzowałem, jaki miałby to być zeszyt, trudno orzec skąd wiedziała, że wolałbym w linie i nieco grubszy. Tym niemniej kładąc na stoliku w świetlicy, przy którym siedziałem, nowy zeszyt, tłumaczyła się trochę, że nie było w magazynie innego. Ja natomiast z zeszytu, który mi właśnie przedłożyła, byłem na swój sposób zadowolony, co wyrażałem poprzez chłodne milczenie. Ta jej troska i zarazem niepewność, czy rzeczywiście przyniosła dobry zeszyt, okazały się tym bardziej chybione, gdy ostatecznie przekonałem się, że zeszyt w kratkę jest szczególnie przydatny przy moim nieco rozstrzelonym piśmie, niełatwo poddającym się prostym symetriom. Tego zaś, co mam do napisania, jest niewiele, akurat na jeden lub dwa zeszyty szesnastokartkowe.

Odnotuję już na samym początku, że nie w pełni sformalizowany i zwerbalizowany jazgot myśli, które przewiercają mój mózg i domagają się, by je przelać na papier, wiązał się będzie przede wszystkim z Aldoną Ch. oraz Joanną O., które to młode kobiety, jak domniemywam, łączy wieloletnia przyjaźń. Jaki by zresztą nie był ten nieco stłumiony przez tabletki i trochę bezładny potok myśli, spodziewam się, iż w toku trudnej pracy pisarskiej, po wzięciu go w ryzy i uładzeniu, rozświetli mój stosunek do Aldony oraz Joanny i pokaże, jak te dwie przyjaciółki zmieniły moje życie... Już z niejakiej perspektywy mogę chyba powiedzieć, że od kiedy kolejno, ale i razem zaistniały w moim życiu, rozpadło się ono na to, co było „przed” i co „po”. Rozłam zatem na dwie części, nieuchronny i radykalny. Logicy w swej ścisłej abstrakcyjnej dziedzinie taki rozłam nazywają podziałem dychotomicznym i w szerszej perspektywie, ustalając relacje pomiędzy czystymi pojęciami, dotykają tym samym pewnych odwiecznych tajemnic życia. Jednocześnie prawidła, które ustalają, choć są absolutne, to jednak ogólne. Ja tymczasem zajmę się szczegółem i tym, co jest jednostkowe i niepowtarzalne. Wezmę mianowicie na warsztat mały odprysk z własnej egzystencji, który wprawdzie w innym sensie niż wszystkie tamte byty powoływane do życia przez abstrakcjonistów, acz też naznaczony niezmywalnym piętnem absolutu.

Nie będę dłużej zwlekał i powiem wprost. W ostatniej fazie długiej epoki „przed” moje życie było dość bezbarwne. Odkąd bowiem przed prawie ośmioma laty rzuciła mnie żona, straciłem pierwotną niewinność i trafiłem do szpitala psychiatrycznego, w którym przyszło mi doraźnie zamieszkać, moje życie utraciło tym samym dawny impet i pożądane blaski. Nie chcę się nad tym dłużej rozwodzić, jest to bowiem temat tyleż trudny i bolesny, co i do gruntu wyczerpany przez tych szczególnie bywalców pubów, którym się nie powiodło podobnie jak i mnie, którzy z takich czy innych przyczyn rozwiedli się z żonami, stracili pracę, w rezultacie ich życie, jak się to mówi, legło w gruzach. A więc temat wyczerpany ostatecznie i przy kuflu z piwem niejako do dna, nie tylko wyczerpany werbalnie, w słowach mocnych i gromkich lub ściszonych i pełnych goryczy, ale także, czy przede wszystkim właśnie, w gestach raz gwałtownych, niepohamowanych i przesyconych gniewem, innym zaś razem niepewnych i nieporadnych, którym towarzyszą spojrzenia melancholijne i pełne rezygnacji.

Różne są formy czy sposoby ucieczki przed pustką. Jednak powiedzmy sobie szczerze, że ów asortyment środków nie jest bynajmniej aż tak bogaty, jak ktoś mógłby sądzić. Jeśli chodzi o mnie, to sprawa nie jest jednoznaczna. W przykrych momentach, przytłaczających niepowodzeń bądź dojmującej pustki, znajdowałem się zwykle w lepszej i zarazem gorszej sytuacji niż może inni nieszczęśnicy. Dlaczego tak uważam? Odpowiedź jest prosta. Wzdrygałem się i czułem niesmak już przy pierwszym kieliszku, mój organizm z odrazą reagował na najmniejszą ilość alkoholu i niczym uprzykrzony żandarm dzień i noc czuwał nad moją trzeźwością. Jeszcze w czasach studenckich nie przechodziło mi przez gardło choćby tylko piwo i z niejaką wyniosłością, ale i odrobiną zazdrości patrzyłem na swoich kolegów z akademika, tak na ogół chętnie zasiadających przy stoliku z piwem. Wprawdzie w swoich dojrzałych latach spuściłem nieco z tonu i przestałem się afiszować jako stuprocentowy abstynent, niemniej jednak po dziś dzień po alkohol sięgam rzadko i dawkuję zawsze w małych ilościach. Piszę i myślę o tym z pewnym żalem, bowiem okoliczność ta koniec końców jawi mi się jako zmora, dokuczliwa wada, gdyż z jednej strony utrudnia mi czy wręcz uniemożliwia nawiązanie prawdziwie bliskiej przyjaźni z moimi ziomkami, z drugiej zaś definitywnie udaremnia wypełnienie owym zbawiennym środkiem z każdym rokiem rozrastającej się we mnie pustki.

Powiada się niekiedy, iż życie nie znosi próżni. Duży stopień ogólności tej zasady sprawia, że dotyczy ona wielu aspektów naszej egzystencji. Próżnia czy pustka – na jedno wychodzi. Ze swej strony musiałem nauczyć się z czasem zapełniania czymś innym tej parę już razy przywoływanej tu i po stokroć przeklętej, obmierzłej pustki, z którą przychodziło mi zmagać się i staczać bój, zwłaszcza w ostatniej fazie wspomnianej już epoki przed zaistnieniem w moim życiu Aldony Ch.

Ponieważ nie piszę podręcznika dla uzależnionych od alkoholu, więc jeśli krótko powiem o moich formach zabijania czasu i wypełniania pustki, przed którą próbowałem się bronić w owym drętwym i mało obiecującym okresie „przed”, to znaczyło będzie, iż mam świadomość, że były to wyłącznie moje sposoby i środki, i jako takie bezużyteczne, a przynajmniej niewystarczające dla kogokolwiek innego.

Po pierwsze, dysponując swoim czasem dowolnie, postanowiłem zwrócić się w stronę dziedzin, które mnie kiedyś interesowały, a od których odwiódł mnie później bieg powszednich spraw i obowiązków, odwiodło tak zwane życie nakierowane raczej na swoją praktyczną stronę. Ja zaś zawsze wolałem od rzeczy ściśle praktycznych i przyziemnych te bardziej schlebiające duchowi i zasadniczo nie przynoszące pożytku. Jedną z takich dziedzin może być teologia, szczególnie przydatna w sytuacji człowieka takiego jak ja, nieudacznika i bez żadnej przyszłości. Toteż teologią zająłem się na poważnie i wziąłem na pierwszy ogień. W miejscowej Księgarni Archidiecezjalnej zaopatrzyłem się w kilka opasłych tomów dzieł samych mistrzów przedmiotu, apologetów i Ojców Kościoła, by wymienić tylko św. Grzegorza z Nyssy, św. Augustyna z jego Państwem Bożym, oraz św. Anzelma, „ojca scholastyki”. Na marginesie dodam, że tenże Anzelm z Canterbury jest autorem dowodu ontologicznego na rzecz istnienia Boga. Swój wywód rozpoczyna cytatem z Pisma św.: „Rzekł głupiec w sercu swoim: nie ma Boga.” Studiując tę i temu podobne prawdy, u wybitnego księdza profesora, wykładowcy Metropolitalnego Wyższego Seminarium Duchownego (z pewnych względów pominę nazwisko), zamówiłem prywatne korepetycje. Jak już coś robię, to robię z pełnym poświęceniem i oddaniem, nic przeto dziwnego, że teologią zająłem się bez reszty, zacząłem zgłębiać ją u samych źródeł i z pomocą najlepszego fachowca, jeśli można się tak wyrazić o osobie duchownej.

Nie mam doświadczenia w pisaniu, sporo skreślam z tego, co już napisałem. Mój szesnastokartkowy zeszyt zapełnił się w dość już pokaźnej części, więc nie mogę rozpisywać się szczegółowo nad tym, jak przebiegały moje studia teologiczne wspierane tak błogosławieństwem oraz modlitwą księdza profesora, jak i jego bezcennymi wskazówkami. Nie zdołam też pochwalić się wiedzą zdobytą w czasie samotnej lektury pism wielkich apologetów i pisarzy wczesnochrześcijańskich, i następnie ugruntowaną podczas wzajemnej owocnej wymiany myśli z księdzem profesorem. Jedynie tytułem przykładu wspomnę o pewnej kwestii, która nie tyle że miałaby być akurat najosobliwsza spośród wielu innych, z którymi się zapoznałem, ale że należy do tych, które mnie szczególnie zaintrygowały. Chodzi mianowicie o Orygenesa i jedną z jego idei. Otóż, jeśli rozważać problem zbawienia, który może kogo nie kogo interesować, to ten właśnie wczesnochrześcijański pisarz w głoszeniu „dobrej nowiny” poszedł, jak się zdaje, dalej niż ktokolwiek przed nim i po nim. Głosił bowiem u kresu dziejów świata apokatastazę, czyli powrót wszechrzeczy do pierwotnego źródła, jakim jest Bóg. Trudno byłoby przecenić siłę doktryny oraz jej konsekwencje. Wynika bowiem z niej niezbicie, iż nie tylko wszyscy bez wyjątku ludzie osiągną w przyszłym świecie zbawienie, ale podobny los spotka nieprzeliczone zastępy diabłów czy też szatanów. Mało tego. Na mocy powszechnego powrotu wszechrzeczy do pierwotnego źródła, ta kusząca perspektywa roztacza się również przed ogółem zwierząt oraz niemą korporacją martwych przedmiotów tego świata. Zatem – wielce obiecujące! Jeśli chodzi o mnie, to jestem zadowolony z takiego obrotu sprawy. Dodam tu jedynie za księdzem profesorem, że rzeczony Orygenes, który także słynął z surowości obyczajów, czasem dla uniknięcia nieporozumień nazywany jest Wielkim, w przeciwieństwie do innego Orygenesa zwanego Nieczystym, który potępiał małżeństwo i głosił swobody seksualne. Tak więc w nieco innej sferze aktywności człowieka wykazywał się poglądami równie rewolucyjnymi i nowoczesnymi, jak ten pierwszy...

Po drugie, jeśli mamy mówić wciąż o wyłącznie moich formach zapełniania pustki, odpędzania nudy i ogólnie przeciwstawiania się nicości, do których to sposobów uciekałem się jeszcze niedawno, to można tu wspomnieć regularną grę w szachy z komputerem, długie spacery wzdłuż rzeki z uwzględnieniem obu jej brzegów, sporadyczne, krótkie zlustrowanie jakiegoś meczu piłkarskiego drużyn podwórkowych, czy wreszcie zajęcie dogodnego miejsca pod parasolem w jakimś ogródku piwnym, w podrzędnym barze czy też pubie. Wybrawszy miejsce w jakimś cichszym kącie baru, zamawiałem kufel piwa i spędzałem przy nim całe popołudnie. Wyjątkowo w ciągu tego czasu wypijałem dwa kufle. Zdarzało się niekiedy, że gdy jakaś niezbyt uprzejma kelnerka zwracała mi uwagę, bym coś zamówił, a nie siedział pół dnia przy jednym piwie, opuszczałem miejsce przed czasem. Jednak taka przykra sytuacja przytrafiała się dość rzadko. Usadowiwszy się bezpiecznie na swoim zwykłym miejscu, lubiłem obserwować przychodzące do baru osoby. Przeważnie byli to sami mężczyźni, rzadziej mieszane towarzystwo młodych mężczyzn i kobiet. Oczywiście wśród zmieniających się gości baru byli również stali bywalcy, co na ogół dawało się rozpoznać na pierwszy rzut oka. W rozgwarze i hałasie, specyficznym dla tego typu miejsca, mimo woli do uszu docierały głośne rozmowy prowadzone opodal stolika, przy którym siedziałem, gdzie często wszyscy mówili naraz, jak gdyby nikt nikogo nie słuchał, lecz każdy wygłaszał swoją kwestię zapamiętale i w poczuciu własnego (ogólnego) niezrozumienia. Naturalnie byli też tacy, co nie odzywali się do nikogo, absolutnie zamknięci w sobie i wyalienowani, doskonale osobni i samotni. Sącząc z wolna swoje piwo i uczestnicząc w ogólnym spektaklu, zdumiewałem się w takich razach, jak bardzo ludzie różnią się między sobą, a jednocześnie są do siebie podobni, jak bardzo problemy jednych są tymi samymi problemami drugich, może tylko ubranymi w trochę inne szaty czy łaszki, jak w gruncie rzeczy wszyscy są na różne sposoby samotni.

Niekiedy, gdy gotówka pozwalała mi rozgościć się w jakimś trochę lepszym barze czy pubie, mój wzrok zatrzymywał się na którejś z kelnerek, niekoniecznie tej najładniejszej, raczej takiej, której twarz, spojrzenie lub głos z jakichś powodów na pewien czas przykuwały moją uwagę. Zwykłem wtedy snuć w myślach jej historię. Próbowałem wyobrazić sobie, jak na przykład wyglądała, gdy chodziła do pierwszej klasy szkoły podstawowej. Czy włosy miała ujęte w dwa kucyki, czy może gładko sczesane i miękko przesłaniające kark i jasne policzki? Jakie na koniec roku przyniosła do domu świadectwo? Czy jej rodzice byli zamożni i wyjechała potem z nimi na wakacje, czy raczej spędziła je z koleżankami na podwórku? Albo jak na przykład wyglądała dwa czy trzy lata później, w długiej białej sukni, gdy przystępowała do I Komunii Świętej? A jak w granatowej spódniczce i białej bluzce, kiedy to żegnała się już na zawsze ze swoją szkołą? I czy w ogóle lubiła szkołę i była dobrą uczennicą, czy taką sobie? Pytania można mnożyć w nieskończoność, tym bardziej że interesująca kelnerka z baru może mieć lat dwadzieścia parę, a nawet i trzydzieści parę, i tak naprawdę dopiero te kolejne pytania, z każdym następnym podążające w stronę aktualnej teraźniejszości, i możliwe odpowiedzi, jakie się rysują, mogą być coraz bardziej frapujące. Oczywiście poprzestanę na tym. Sądzę, że tych kilka elementów wirtualnej sytuacji w ruchu, jaką naszkicowałem, wystarczająco dobrze obrazuje proces, który można zainicjować, i w zależności od chęci i czasu, jakimi się dysponuje, można go kontynuować dowolnie długo, rozwijając i przetwarzając na wiele różnych sposobów. Jedyny warunek, jaki tu obowiązuje, to ten, że interesująca osoba musi do końca pozostać poza naszym zasięgiem i być nieświadoma, że trochę bezprawnie poddana została cudzej retrospekcji.

Jako że w trakcie swojej pisaniny robię stosunkowo dużo skreśleń, mój szesnastokartkowy zeszyt już się powoli kończy. Będę więc musiał jutro z rana poprosić pielęgniarkę oddziałową, by była uprzejma przynieść mi z magazynu nowy.



Aldona Ch. pojawiła się w moim życiu nieoczekiwanie, mniej więcej pięć miesięcy temu. I choć jej głos wywarł na mnie wrażenie od pierwszej chwili, gdy ją usłyszałem, to jednak dzień, w którym fakt ten miał miejsce, wymyka się mojej trzeźwej analizie i pozostaje dość trudny do uświadomienia. W każdym razie były to chyba wakacje, początek lipca i słuchałem właśnie Radia Vox. Od pewnego czasu, kiedy w paśmie wysokich częstotliwości zauważyłem tę stację, spodobała mi się, i odtąd dość regularnie zacząłem jej słuchać.

Jak w każdy wtorek o 9-tej rano, Aldona Ch. i w ten dzień lipcowy prowadziła swoją audycję poświęconą językowi portugalskiemu, a dokładniej mówiąc był to ten tak zwany Atlas Piosenek Portugalskich. Jak sama nazwa wskazuje, w audycji wiele miejsca poświęcano piosence, niemniej jednak cała audycja miała swój własny, specyficzny charakter i jej zakres nie ograniczał się jedynie do zaprezentowania piosenki portugalskiej. Było w niej miejsce na literaturę i film, piłkę nożną i szereg innych spraw z bieżącego życia Portugalczyków. Swój indywidualny rys audycja zawdzięczała w pierwszym rzędzie prowadzącej Aldonie Ch., ale równie ważną osobą, współtworzącą audycję i odciskającą na niej niezatarte piętno, była Joanna O., przyjaciółka Aldony Ch. Jednak Joanna O., choć towarzyszyła Aldonie Ch. w większości audycji, to, jak mi się zdaje, chyba nie zawsze. Nie jestem też pewien, czy w owym nie do końca precyzyjnie zlokalizowanym dniu, w którym głos Aldony Ch. zrobił na mnie takie wrażenie, występowała w Atlasie piosenek Joanna O. Wydaje mi się, że nie. W każdym razie piłka nożna, która bynajmniej nie należy do dyscyplin, którymi bym się fascynował, zawdzięczała swoje miejsce w audycji Joannie O.

Jeśli nie liczyć tamtych przypadkowych i krótkich przystanków w czasie przechadzki po mieście, kiedy to powodowany kaprysem zatrzymuję się nagle i przez moment śledzę zaciekły mecz jakichś drużyn podwórkowych, piłkę nożną w trochę innym wydaniu oglądam przez chwilę dwa lub trzy razy w roku. Ma to miejsce w pobliskim parku, gdzie idę czasem na spacer i gdzie natrafiam przypadkiem na amatorski mecz piłkarski już nie chłopców z podwórka, lecz młodych mężczyzn w wieku około trzydziestu lat. Na wąskich drogach dojazdowych wokół parku stawiają swoje szybkie samochody, wysiadają z nich, w cieniu drzew przebierają się w swoje sportowe stroje i wybiegają na boisko. Jak można przypuszczać, są to wszystko sprawdzeni koledzy z niedawnych lat szkolnych, obecnie zaś być może młodzi przedstawiciele miejscowej klasy średniej, którzy skrzyknęli się w niedzielne popołudnie i postanowili trochę usportowić, czy po prostu pobiegać dla zdrowia. Ale może przede wszystkim w całej tej ich rozrywce manifestuje się nie do końca uświadomiona chęć powrotu do lat szkolnych, szczeniackich, i pragnienie zrzucenia z siebie niewygodnego pancerza dorosłości. Każdy z nich ubrany jest w kolorową koszulkę i spodenki, na nogach ma przepisowe korki i getry. Jednak kolor ich koszulek, spodenek i getrów jest tak rozmaity, że choć podzieleni są na dwie drużyny (co jak wiadomo jest warunkiem wszelkich rozgrywek tego typu), to zawsze gdy przystanę na moment, zastanawiam się nie na żarty, jak oni siebie na boisku identyfikują, rozpoznają kto z nich należy do tej, a kto do przeciwnej drużyny? Dla mnie w każdym razie jest to rzecz nie do rozszyfrowania i mam niezmienne poczucie, wrażenie, że na tym samym boisku gra jakieś cztery czy pięć drużyn, jeśli akurat nie sześć lub siedem.

Powiedzieć o nich, że są niedzielnymi piłkarzami byłoby jednak grubą przesadą. Jak już wspomniałem, można ich zobaczyć dwa lub trzy razy do roku. Wczesną wiosną, kiedy jeszcze boisko miejscami pokrywają szare płaty brudnego śniegu, a potem, późną jesienią, przeważnie w dzień chłodny i dżdżysty, kiedy to któryś z nich odpowiednio wcześniej, jak wolno sądzić, rzuci mobilizujące hasło: Chłopaki, zima za pasem, przydałoby się zagrać ostatni już mecz!

Któregoś roku, pomiędzy tymi dwoma ramowymi meczami, udało mi się natrafić na rozgrywkę w środku lata, kiedy świeciło słońce i była piękna pogoda. Ale to było tylko ten jeden jedyny raz.

Jeśli jednak wrócić do Aldony Ch., która raczej nie pasjonuje się futbolem, i mnie, który oto porządkuję fakty i zdarzenia szczególnie w odniesieniu do jej osoby, to myślę tu po prostu, że Aldona Ch. ze swoją audycją radiową trafiła na podatny grunt. Jeszcze w czasach studenckich byłem pod wielkim urokiem piosenki portugalskiej, słynnego na cały świat portugalskiego czy lizbońskiego fado, i choć od tamtego czasu upłynęło wiele lat, niepowtarzalny klimat melancholijnych i pełnych nostalgii piosenek portugalskich wciąż wywołuje moje wzruszenie. To właśnie piosenka portugalska zasłyszana przed laty sprawiła, że potem w czasach młodości snułem marzenia i długo nie odstępowała mnie myśl, że muszę koniecznie pojechać do Lizbony, do Porto, do Coimbry. Przygotowując się do podróży sam zacząłem uczyć się języka portugalskiego. Był to jakiś dziś już zapomniany podręcznik dla samouków. Tak było kiedyś. Skończyło się na tym, że nigdzie nie pojechałem, co najwyżej przeczytałem z przekładów na polski parę książek z literatury portugalskiej i obejrzałem w kinie jakiś jeden czy drugi film. Oczywiście, po latach, nie mając żadnego prawdziwego kontaktu z językiem, nawet tych parę zwrotów i słów, których się wówczas nauczyłem, trudno bym je dziś pamiętał.

U kogoś podziwia się przeważnie to, czego samemu nigdy nie potrafiłoby się osiągnąć. W szczególności podziwia się czyjś niewątpliwy talent. Zaś jeśli mowa o Aldonie Ch., nieczęsto spotyka się osoby o podobnych uzdolnieniach językowych. Ponadto w operowaniu głosem była prawdziwą mistrzynią! Jeśli w tej swojej oszczędnej i pozbawionej upiększeń relacji mógłbym pozwolić sobie na odrobinę poezji, to porównałbym jej portugalski do bystrego potoku, mieniącej się kaskady lub może jeszcze bardziej racy, która z szybkością rakiety wystrzeliła w niebo i zaludniła je rojem swych stubarwnych gwiazdek. Talent i uzdolnienia natomiast jej przyjaciółki, Joanny O., szły nieco w innym kierunku, na pierwszy rzut oka były może mniej widoczne, lecz z całą pewnością bardziej znaczące, bowiem jawiła się jako znakomita tłumaczka portugalskiej literatury pięknej na język polski. Jak się wcześniej zorientowałem, tłumaczyła przede wszystkim prozę, o której można by się wyrazić, iż w jakiś tajemny sposób zintegrowana jest z duchem poezji. Świadczyły o tym wszystkie jej przekłady.

Odkąd uświadomiłem sobie, że zwłaszcza głos Aldony Ch. potrzebny mi jest do prawidłowego funkcjonowania, regularnie w każdy wtorek o 9-tej rano zacząłem włączać Radio Vox, by wysłuchać nadawanego tam Atlasu Piosenek Portugalskich. Czyniąc to zauważyłem wkrótce, że moje dotychczasowe życie jak gdyby powoli zaczynało się zmieniać. To znaczy nie tyle w swojej warstwie zewnętrznej, bowiem dalej wiodłem swoją próżniaczą egzystencję, pozbawioną ambitniejszych planów i celów, co raczej zmiany zachodziły w środku, jakby w samej duszy, by wyrazić się szumnie. Albowiem, w miarę jak upływały kolejne tygodnie, wewnętrzna pustka zdawała się wypełniać czymś nowym i frapującym. Szare codzienne życie zyskiwało nieco barw od mieniącego się odcieniami wszystkich kolorów głosu Aldony.

Oczywiście nie myślałem o Aldonie jak o kobiecie, w stosunku do której mógłbym snuć jakieś poważniejsze, czy nawet jakiekolwiek plany. Nie miałem złudzeń, co do własnej osoby, pamiętałem o swoim już zaawansowanym wieku, nie zapominałem o kondycji człowieka, który niczego istotnego w życiu nie osiągnął, który krótko mówiąc jest niczym i bez widoków na przyszłość. Aldona Ch. natomiast była osobą utalentowaną, która mimo młodego wieku już osiągnęła pewien sukces. Co się zaś tyczy tego ostatniego, to nikomu nie ma potrzeby wyjaśniać czy przypominać, jak ważną rolę odgrywa on szczególnie w dzisiejszym świecie, jak ogromną presję wywiera ta dość żałosna epoka na każdego, by nie próbował się przypadkiem wymigiwać i stawał do wyścigu po sukces. Jeśli więc myślałem od jakiegoś czasu o Aldonie, to raczej jak o kobiecie czy dziewczynie, którą się podziwia z daleka i dobrze się wie, że dla nas jest nieosiągalna.

Tak więc mając to wszystko na uwadze i ani przez chwilę nie zapominając o czymkolwiek, skorzystałem z nadarzającej się właśnie okazji. Nadeszły pierwsze dni października i akurat zbliżały się imieniny kalendarzowej Aldony. By jakoś zasygnalizować swoją obecność po drugiej stronie mikrofonu, obecność wiernego słuchacza, wysłałem do niej list z życzeniami. Chciałem w ten sposób wyrazić mój szczególny podziw dla jej osoby. List napisałem tylko dlatego, że nie mam telefonu, i w związku z tym to jakby sama sytuacja zmusiła mnie do sięgnięcia po tę nieco dla obu stron niedogodną formę kontaktu. Posiadając telefon mógłbym zadzwonić wprost do radia, korzystając z interaktywnej formy jej cotygodniowej audycji. Byłem naprawdę mile zaskoczony, gdy po jakimś czasie, w porannej wtorkowej audycji, wspomniała o moim liście i dziękując za życzenia, zadedykowała mi piękną piosenkę ze swojego Atlasu Piosenek Portugalskich...



Pielęgniarka oddziałowa przyniosła mi właśnie nowy szesnastokartkowy zeszyt, będę więc mógł kontynuować moją relację i być może uda mi się doprowadzić ją do końca. Przyszła w samą porę, bo w starym zeszycie zacząłem pisać już na okładkach, a gdy i te się zapełniły, musiałem wykorzystać plik serwetek, które pojawiają się na stolikach w czasie obiadu. Są skrupulatnie racjonowane, więc musiałem uciec się do drobnego oszustwa, przywłaszczając sobie ich większą ilość. Pielęgniarka kładąc przede mną zeszyt zapytała z pewnym zaciekawieniem, czy jestem pisarzem. Odpowiedziałem zgodnie z prawdą, że nie. Wówczas popatrzyła na mnie jakoś dziwnie...

Ale wracając do mojego głównego tematu muszę przede wszystkim odnotować, że historia z Aldoną, chociaż bez najmniejszej winy z jej strony, dla mnie skończyła się tu właśnie, to znaczy na oddziale zamkniętym. Jak do tego doszło, postaram się opowiedzieć w toku dalszej relacji. Otóż nie jest prawdą, jak się niekiedy sądzi, że zauroczenie kimś ma zawsze jedną tylko pozytywną stronę. W równym stopniu może budować, co i niszczyć. Tak budowanie, jak i niszczenie, mogą przybierać najróżniejsze formy i realizować się w najróżniejszych planach i przestrzeniach. Jeśli chodzi o mnie, rzecz zaczęła się zgoła niewinnie. Z wyżej wyłuszczonych powodów nigdy by mi nie przyszło do głowy, że mogę kiedyś spotkać i zobaczyć na własne oczy Aldonę Ch. Do wymienionych już powodów, kładących tamę takim mrzonkom, można dorzucić jeszcze jeden, iż rozgłośnia Radia Vox znajduje się w W., a więc i zespół ludzi tego radia był z W., podczas gdy ja mieszkam we W. I chodzę tylko po W. A więc jakim sposobem w moim mieście spotkać Aldonę? Wydawać by się mogło – czyste szaleństwo! A jednak mnie się to przydarzyło. Mało tego. Przytrafiło mi się spotkać ją w charakterze, by tak rzec, mało licującym z jej godnością i pozycją. Mianowicie w charakterze kelnerki, wprawdzie lepszego pubu, ale jednak pubu (wszystkie panie kelnerki, do których tak czy owak żywię szacunek, proszę w tym miejscu o szczególną wyrozumiałość!). Jak to możliwe, by działy się podobne rzeczy? – jest to niewątpliwie wielka zagadka!

Ale po kolei. Po jednej z wtorkowych audycji, w której razem ze swoją przyjaciółką Joanną rozmawiała o kuchni portugalskiej, wybrałem się do pobliskiego pubu. Dzięki znakomitemu tandemowi obu redaktorek audycja była świetna i przebiegała lekko, była pełna humoru i skrzyła się wyrafinowanym dowcipem, no i oczywiście ubarwiała ją jak zawsze portugalska piosenka. W audycji znalazły się naturalnie przepisy kulinarne, a szczególnie jeden, przeznaczony, jak to właśnie ujęto, dla ambitnych słuchaczy. Ponieważ w ustach na przemian Aldony oraz Joanny (Aldona mówiła po portugalsku, zaś na polski dla niewtajemniczonych tłumaczyła Joanna) przepis brzmiał wyjątkowo zachęcająco, więc wraz z piosenkami nagrałem go sobie na kasetę z myślą, że może kiedyś uda mi się go wypróbować na sobie. Wiedziałem oczywiście, że z różnych względów nie nastąpi to szybko, jeśli w ogóle nastąpi. A że miało się ku południowi, w perspektywie paru godzin trzeba byłoby i tak pomyśleć o jakimś małym obiedzie, a ja już miałem podostrzony apetyt, jednocześnie, o ile mi wiadomo, w całym mieście, choćbym i miał jakieś zbędne grosze, to i tak nie znalazłbym nigdzie dań kuchni portugalskiej, więc póki co poszedłem na piwo do pobliskiego pubu. Choć pub znajduje się na sąsiedniej ulicy, nie byłem w nim już od dość dawna. Niemal od razu, gdy przyszedłem i zająłem miejsce, spostrzegłem nową kelnerkę. To od niej, czy też z powodu niej miało się to wszystko zacząć. Ale nie samo ujrzenie jej było tym momentem, w którym odczułem, że dzieje się ze mną coś nadzwyczajnego. Chwila ta miała dopiero nastąpić. Zaistniała niebawem, kiedy usłyszałem głos kelnerki, gdy najpierw zwróciła się do klientów przy sąsiednim stoliku, którzy tymczasem jeszcze się wahali, więc prawie natychmiast stanęła przy mnie z podobnym pytaniem, chcąc tym samym przyjąć moje zamówienie. Było to jak uderzenie pioruna, nagłe olśnienie, podczas którego zrozumiałem, że stoi przede mną Aldona Ch.!!! Ten sam głos w każdej najdrobniejszej nutce nie mógł jej nie zdradzić!!! Natychmiast poczułem paraliżujące onieśmielenie graniczące z mogilnym strachem, mój jeszcze przed momentem dobry humor prysł niczym bańka mydlana. W pierwszej chwili pragnąłem zapaść się pod ziemię. Wydawało mi się, że ona wie, kim ja jestem, że to właśnie ja napisałem do niej tamten list, wie to z całą pewnością, ale mając wzgląd na moją mało ciekawą powierzchowność z litości udaje, że mnie nie zna. Dopiero po upływie dłuższej chwili zrozumiałem bezsens swojego rozumowania. Jak może udawać, że mnie nie zna, kiedy mnie rzeczywiście nie zna! Przecież nigdy wcześniej mnie nie widziała, jedyny kontakt, jaki mieliśmy, to ten gorący list, który wysłałem na jej święto. Natomiast co innego ja, znając dobrze jej głos z radia, bez trudu mogę ją rozpoznać. Zatem w ciągu krótkiego czasu, który nastąpił po tamtej dłuższej chwili, w ciągu ułamka sekundy, spotęgowanego niewiarygodną gonitwą myśli i szaloną pracą mózgu (bowiem wszystko odbywało się w ogromnym napięciu i podnieceniu), upewniłem się ponad wszelką wątpliwość, że kelnerka z pubu jest w istocie Aldoną Ch., a Aldona Ch. jest kelnerką z pubu i nie może wiedzieć, że ja jestem tym słuchaczem, który napisał do niej list i któremu następnie w ramach podziękowania (wymieniając go z imienia i nazwiska w swojej wtorkowej audycji) dedykowała nieśmiertelną piosenkę Ó Meu Amor Marinheiro Saudade dos Santos. Tymczasem wciąż kłuła w oczy nierozwikłana trudność, problem natury fundamentalnej, streszczający się w dwu podstawowych pytaniach. Po pierwsze, dlaczego Aldona Ch., mając swoją stosunkowo wysoką pozycję społeczną i zawodową (prócz radia pracowała na UW w Katedrze Języka Portugalskiego), miałaby jeszcze podejmować pracę kelnerki w pubie? I po drugie, gdyby nawet przyjąć takie karkołomne założenie, to jak byłaby w stanie z jednej pracy do drugiej czy nawet trzeciej (z W. do W., miast odległych o jakieś trzysta kilometrów) przejechać w ciągu mniej więcej godziny? Już na pierwszy rzut oka widać wyraźnie, że są to trudności nie do przezwyciężenia, dokładniej mówiąc nie do przezwyciężenia na gruncie logiki zdroworozsądkowej. A zatem tej, która zdaje się być podstawą funkcjonowania ogromnego obszaru zjawisk, w szczególności tych, które dotyczą tak zwanego potocznego, czy codziennego doświadczenia. Tym niemniej nie wyczerpuje ona w sposób bezwzględny całego obszaru fenomenów, jak również dopuszcza pewne wyjątki czy też odstępstwa od normy. I właśnie tym tropem poszedłem. Widząc beznadziejność w przezwyciężeniu fundamentalnej trudności, nie próbowałem dłużej przebijać głową muru, tylko pogodziłem się z niewyjaśnionym fenomenem z zakresu teleportacji połączonej z transformacją i, mówiąc obrazowo, wrzuciłem wszystko do szufladki z napisem: Tajemnica. I to dopiero przyniosło mi wyraźną ulgę i uspokojenie. I kiedy potem już na zimno zacząłem przemyśliwać, jaką przyjąć dalej strategię działania i jak spróbować nawiązać z nią rozmowę, Aldona tymczasem najspokojniej w świecie roznosiła nowo przybyłym gościom firmowe głębokie szklanki z piwem, zarazem bez ograniczeń reklamujące zawarty w nich trunek. Wciąż jednak czułem się źle. Poza tym, że gnębiło mnie i stawało mi kością w gardle to, iż nie jestem już młody, na dodatek wyrzucałem sobie, że nawet nie mogąc żadną miarą przewidzieć, że ją dziś spotkam, mogłem był przyjść do pubu trochę lepiej ubrany. Miałem na sobie wytarte dżinsy i rozciągnięty sweter... I tak obserwując Aldonę dyskretnie i z daleka i deliberując nad tym wszystkim, przesiedziałem w pubie do późnego popołudnia. Wypiłem w tym czasie więcej piw niż zwykle. Ostatecznie powziąłem plan, że nazajutrz przyjdę znowu do pubu i spróbuję z nią porozmawiać. Oczywiście będę wtenczas trochę lepiej ubrany i świeżo ogolony. Z tym niechybnym postanowieniem ruszyłem w stronę domu, by przygotować coś do zjedzenia, ponieważ rano prawie nic nie zjadłem i byłem głodny jak wilk. Przyrządzając w domu parówkę na gorąco, włączyłem kasetę z nagraniem audycji Aldony Ch., w której było dużo świetnych piosenek i pewien przepis smakowitego dania rodem z Porto. Słuchając muzyki i spożywając swój niewyszukany posiłek zastanawiałem się, czy Aldona jest teraz we W., czy znowu w W., czy może tu i tam jednocześnie. Ponieważ takie rzeczy też się czasem zdarzają. Na przykład święty ojciec Pio posiadał dar bilokacji i dzięki niemu mógł w tym samym czasie przebywać w paru innych miejscach. Zaświadczają o tym wiarygodni świadkowie.

Tego dnia, tak bardzo obfitującego w mocne wrażenia, nie mogłem zasnąć do późna w nocy. Ponieważ jednak rano nigdzie się nie wybierałem, więc i tak nie miało to dla mnie większego znaczenia. Wiedziałem, że niedostatek snu zrekompensuję w godzinach przedpołudniowych, bo wtedy mi się najlepiej śpi.



Nazajutrz, dopiero gdzieś koło siódmej wieczorem poszedłem do pubu zobaczyć Aldonę. Umyłem się, ogoliłem i założyłem nowe sztruksowe spodnie, buty, koszulę oraz marynarkę. Jako że była połowa listopada, wyjąłem ponadto z szafy zielonkawy prochowiec. Oczywiście nie byłem pewien, że ją zastanę, dopuszczałem możliwość, że uległem jakimś niewytłumaczalnym omamom słuchowym i przywidzeniom. Aldona była jednak, była, by tak rzec, na swoim i nie swoim miejscu. Wyrażam się tak dlatego, bo wciąż mam trudności, by pogodzić się z dziwnym faktem, iż z jakichś dalece niezrozumiałych względów, jak i w niemożliwy do ogarnięcia sposób, Aldona Ch., romanistka z Polskiego Radia Vox, mającego siedzibę w W., zmienia się w kelnerkę z prowincjonalnego pubu Pod Kasztanami w moim mieście. Ostatecznie moje rozterki natury formalnej zostały przytłumione, przyćmione nową radością oglądania Aldony, radością nieomal zmysłową, niewysłowioną radością ze słyszenia jej głosu bezpośrednio, na żywo, a nie jedynie za pośrednictwem stacji radiowej.

Zająwszy dogodny stolik dla dyskretnej obserwacji, przesiedziałem przy piwie jakieś dwie godziny, zanim odważyłem się zagadnąć Aldonę. Zdawałem sobie sprawę z faktu, że tak czy owak nie jestem odpowiednim konkurentem dla niej, więc z góry liczyłem się ze wszystkimi możliwymi trudnościami przy nawiązywaniu rozmowy. Na początek spróbowałem tak:

- Pani Aldono... – Nie zareagowała i poszła dalej, a mój głos rozpłynął się w powietrzu przesyconym wonią piwa i dymu papierosowego. Gdy po chwili na powrót przechodziła koło mnie, odezwałem się:
- Bardzo przepraszam, pani Aldono... – Ale zanim zdążyłem dokończyć zdanie, odparowała:
- Nie jestem żadną Aldoną. – I nic więcej, poszła dalej do swojej pracy. Kiedy po jakimś czasie znowu znalazła się w pobliżu mojego stolika, zapytałem:
- A jak, jeśli można wiedzieć, ma pani na imię? – Milczenie. I znowuż odeszła w swoją stronę. Ale gdy po dłuższej chwili ponownie przechodziła obok, oznajmiłem:
- Skoro nie chce pani powiedzieć, jak ma na imię, więc niestety zmuszony jestem zwracać się do pani jak do Aldony.
- A kto panu pozwolił zwracać się do mnie? – Odpaliła, nie zatrzymawszy się ani na moment. Gdy po raz kolejny trafiła się nowa okazja, powiedziałem:
- Oczywiście ma pani rację, nikt mi nie pozwolił, a zwłaszcza najważniejsza osoba, która może o tym decydować, czyli pani właśnie. Jednakże zanim otrzymam od pani oficjalne zezwolenie, o które właśnie zabiegam, niech mi pani pozwoli, poniekąd na kredyt, zapytać o coś.
- To niech pan pyta, tylko szybko, bo nie mam czasu. – Odrzekła nieco łagodniej.
- Czy przypomina sobie pani ten list, który otrzymała pani na imieniny? To właśnie ja go wysłałem. – Powiedziałem z nadzieją w głosie.
- Jaki list, nie otrzymałam żadnego listu. – Odparła z niejakim zdziwieniem, które stopniowo przechodziło w lekkie poirytowanie, i odeszła w kierunku bufetu. Ale list ode mnie przecież otrzymała, tego byłem pewien, powiedziała o tym głośno w swojej audycji radiowej. A więc kłamie! Bezczelnie kłamie!! To mi dało do myślenia, że niestety nie zamierza nawiązywać ze mną znajomości. Zresztą mając cały czas na uwadze swoje marne szanse, wcale nie byłem tym zaskoczony. Tym niemniej zwątpiłem, upadłem na duchu, bo tak czy owak doznałem przykrego uczucia odrzucenia... Jednak gdy po pewnym czasie wyszła z głębi baru i kolejny raz przybliżała się do mojego stolika, znowu spróbowałem nawiązać rozmowę, lecz tym razem zmieniłem temat i zacząłem jak gdyby z innej beczki. Pytanie, które zadałem, najlepiej odzwierciedla mój upadek ducha, ostateczne zwycięstwo śmierci nad życiem, powolne wycofywanie się w rejony martwej ciszy. Zapytałem mianowicie:

- Nie wiem, czy pani wie, pani Aldono, że po śmierci wszyscy będziemy zbawieni? – I dodałem – Jak jeden mąż: ludzie, zwierzęta, rośliny i rzeczy. Krzesła, stoliki, szklanki, piwo...
- No właśnie, widzę, że się pan nieźle upił tym piwem. – Skwitowała z nikłym, ledwie dostrzegalnym uśmieszkiem na ustach, i mijając mnie poszła w swoją stronę. Ale tym razem już nie wróciła. Miałem niemiłe wrażenie, że stara się tak manewrować pomiędzy stolikami, by być jak najdalej od mojego. Zrozumiałem, że nie ma już najmniejszej chęci na rozmowę ze mną. A co ostatecznie rozstrzygnęło całą tę historię, to skądinąd zwykły i banalny fakt, że był już późny wieczór, kończyła pomału pracę, i przyszedł po nią młody mężczyzna, jej dobry przyjaciel czy może narzeczony. Chociaż od początku miałem świadomość, że jestem na przegranej pozycji i nie robiłem sobie większych nadziei, gdy zobaczyłem u jej boku młodego człowieka, poczułem ukłucie w sercu.

Ból nie był bólem fizycznym, bo jego źródłem było cierpienie duchowe. I tak poczułem się na swoim miejscu zbędny. Opuściłem lokal i poszedłem przed siebie pustymi i słabo oświetlonymi ulicami. Nie wróciłem do domu i resztę nocy spędziłem wałęsając się bez celu. Czułem, że dzieje się ze mną coś niedobrego. Gdzieś z głębin mojej nowo narodzonej pustki zaczynał napływać nieokreślony lęk, z którym się już kiedyś zaprzyjaźniłem, a który teraz od nowa rozpoczynał swoją krecią, destrukcyjną pracę. Wczesnym rankiem o brzasku swoje kroki skierowałem w stronę szpitala psychiatrycznego. Kiedy zbliżała się godzina otwarcia szpitala, byłem już na miejscu i czekałem pod bramą. Niebawem znalazłem się na oddziale zamkniętym, gdzie właśnie przebywam od prawie miesiąca. Tydzień temu zacząłem spisywać niniejszą historię. Wczoraj natomiast na oddział przyszła nowa młoda lekarka. Właściwie nie tak! Przyszła przyjaciółka Aldony Ch., Joanna O., w przebraniu lekarki. Od razu poznałem ją po głosie. Jej charakterystyczny niski, nieco zmysłowy głos nie mógł jej nie zdradzić. Gdy przeprowadzała ze mną wywiad, zapytałem ją, dlaczego podszywa się pod lekarkę, kiedy jest tak świetną, wspaniałą tłumaczką oraz osobowością radiową. Powiedziałem, że czytałem jej ostatni przekład z portugalskiego i że byłem zachwycony. W tym czasie, jak to mówiłem, coś sobie skrzętnie notowała w swoich papierach, zarazem udając, że nie słucha tego, co mówię, niemniej jednak zdradzało ją raz po raz rzucane na mnie badawcze spojrzenie. Oczywiście zapytałem też o Aldonę Ch., jej dobrą przyjaciółkę i koleżankę radiową. I na to pytanie nie odpowiedziała, a tylko zręcznie zmieniła temat. Ciekaw jestem, co by powiedziała na to Aldona, gdyby się dowiedziała, że jej najlepsza przyjaciółka nie przyznaje się do niej. Śmiechu warte!

Ponieważ wciąż robię sporo skreśleń, więc i ten drugi zeszyt już mi się właściwie skończył. Zostały już tylko dwie czyste linijki. Za moment zmuszony będę pisać na okładce. Nie chciałbym uchodzić za nazbyt uprzykrzonego pacjenta i nie będę już prosił pielęgniarki oddziałowej o jeszcze jeden zeszyt. Zresztą pierwotny cel, by uporządkować główne fakty i zdarzenia z mojego ostatniego półrocza, choć oczywiście w niedoskonałej formie, już w zasadzie osiągnąłem. Nieokreślony, dojmujący lęk, który mnie przywiódł do szpitala, dzięki właściwej kuracji i dobrej opiece lekarzy i pozostałego personelu medycznego, powoli ustępuje. Mam więc głęboką nadzieję, że wkrótce opuszczę placówkę. Jednak po wyjściu nie zamierzam traktować kobiet zbyt poważnie. Przyniosę jedynie kwiaty pielęgniarce oddziałowej w podziękowaniu za to, że była tak miła i uprzejma i postarała mi się o te dwa zeszyty i długopis.


Post został pochwalony 1 raz
Powrót do góry
Zobacz profil autora
Zobacz poprzedni temat :: Zobacz następny temat  
Autor Wiadomość
Bursztyn
Administrator



Dołączył: 12 Paź 2009
Posty: 215
Przeczytał: 0 tematów

Pomógł: 9 razy
Ostrzeżeń: 0/3

PostWysłany: Sob 10:36, 05 Gru 2009    Temat postu:

Czytam z zaciekawieniem, czekam na zapiski nastepnego zeszytu.Pozdrawiam serdecznie:)))

Post został pochwalony 0 razy
Powrót do góry
Zobacz profil autora
Zobacz poprzedni temat :: Zobacz następny temat  
Autor Wiadomość
Waldemar Kubas




Dołączył: 02 Gru 2009
Posty: 124
Przeczytał: 0 tematów

Pomógł: 9 razy
Ostrzeżeń: 0/3
Skąd: Wrocław

PostWysłany: Sob 14:31, 05 Gru 2009    Temat postu:

Bardzo dziękuję Bursztynku za miłe słowa.

Pozdrawiam serdecznie (miejsce na uśmiech).


Post został pochwalony 0 razy
Powrót do góry
Zobacz profil autora
Zobacz poprzedni temat :: Zobacz następny temat  
Autor Wiadomość
Daria Dziedzic
Moderator



Dołączył: 18 Paź 2009
Posty: 269
Przeczytał: 0 tematów

Pomógł: 54 razy
Ostrzeżeń: 0/3
Skąd: Dąbrowa Górnicza

PostWysłany: Nie 18:46, 13 Gru 2009    Temat postu:

bardzo piękne opowiadanie, czekam na jeszcze, pełne życiowych mądrości:)

Post został pochwalony 0 razy
Powrót do góry
Zobacz profil autora
Zobacz poprzedni temat :: Zobacz następny temat  
Autor Wiadomość
Waldemar Kubas




Dołączył: 02 Gru 2009
Posty: 124
Przeczytał: 0 tematów

Pomógł: 9 razy
Ostrzeżeń: 0/3
Skąd: Wrocław

PostWysłany: Nie 21:44, 13 Gru 2009    Temat postu:

Bardzo dziękuję Dariu za ciepłe słowa (miejsce na uśmiech).

Post został pochwalony 0 razy
Powrót do góry
Zobacz profil autora
Zobacz poprzedni temat :: Zobacz następny temat  
Autor Wiadomość
czcionka




Dołączył: 19 Paź 2009
Posty: 73
Przeczytał: 0 tematów

Pomógł: 10 razy
Ostrzeżeń: 0/3

PostWysłany: Nie 17:13, 03 Sty 2010    Temat postu:

Przebrnęłam przez Twoje opowiadanie. Celowo użyłam tego słowa, ponieważ tekst jest " gęsty " co nie umniejsza jego wartości. Nie oceniam, to tylko moje odczucia. Poruszyłeś ciekawy problem, a raczej skłonności, do projekcji filmów powstałych w wyobraźni, podczas gdy realia mieszkają dużo, dużo dalej...
Znajduję w nim porcję humoru z domieszką sarkazmu. No i na koniec... bardzo mi się podoba Smile
Pozdrawiam z uśmiechem... Basia.


Post został pochwalony 0 razy
Powrót do góry
Zobacz profil autora
Zobacz poprzedni temat :: Zobacz następny temat  
Autor Wiadomość
Waldemar Kubas




Dołączył: 02 Gru 2009
Posty: 124
Przeczytał: 0 tematów

Pomógł: 9 razy
Ostrzeżeń: 0/3
Skąd: Wrocław

PostWysłany: Nie 22:46, 03 Sty 2010    Temat postu:

Bardzo dziękuję Basiu za tak interesujące refleksje w związku z opowiadaniem. Cieszę się, że znalazłaś w nim szczyptę humoru i sarkazmu i że ogólnie Ci się spodobało.

Pozdrawiam z uśmiechem. Waldek


Post został pochwalony 0 razy
Powrót do góry
Zobacz profil autora
Wyświetl posty z ostatnich:   
Napisz nowy temat   Odpowiedz do tematu    Forum www.poezjaliryczna.fora.pl Strona Główna -> Opowiadania Wszystkie czasy w strefie EET (Europa)
Strona 1 z 1

 
Skocz do:  
Nie możesz pisać nowych tematów
Nie możesz odpowiadać w tematach
Nie możesz zmieniać swoich postów
Nie możesz usuwać swoich postów
Nie możesz głosować w ankietach

fora.pl - załóż własne forum dyskusyjne za darmo
Powered by phpBB © 2001, 2005 phpBB Group
Regulamin