Forum www.poezjaliryczna.fora.pl Strona Główna www.poezjaliryczna.fora.pl
Portal poezji lirycznej
 
 FAQFAQ   SzukajSzukaj   UżytkownicyUżytkownicy   GrupyGrupy   GalerieGalerie   RejestracjaRejestracja 
 ProfilProfil   Zaloguj się, by sprawdzić wiadomościZaloguj się, by sprawdzić wiadomości   ZalogujZaloguj 

W stronę poborcy podatkowego

 
Napisz nowy temat   Odpowiedz do tematu    Forum www.poezjaliryczna.fora.pl Strona Główna -> Opowiadania
Zobacz poprzedni temat :: Zobacz następny temat  
Autor Wiadomość
Waldemar Kubas




Dołączył: 02 Gru 2009
Posty: 124
Przeczytał: 0 tematów

Pomógł: 9 razy
Ostrzeżeń: 0/3
Skąd: Wrocław

PostWysłany: Czw 14:50, 17 Gru 2009    Temat postu: W stronę poborcy podatkowego

W STRONĘ POBORCY PODATKOWEGO




Mnie znają wszyscy i nie muszę się przedstawiać. Zasadniczo wiąże się to z uprawianym zawodem. Owszem, mówię o tym z należną mi dumą... Z tym... no... Longinem, znam się od dziecka. Jesteśmy braćmi mlecznymi, czyli tak jakby braćmi. Moja matka wykarmiła go swoją piersią, bo jego własna nie miała coś pokarmu. Była z wojny zabiedzona. Ale co tam wojna. Wszystko zależało od tego, jak się kto umiał urządzić, zadbać o swoje, ustawić w życiu. Tak wtenczas, jak i dziś. Nic się pod tym względem nie zmieniło. Tym, co się urodzili niezaradni, z dwiema lewymi rękami, to i pokój nie pomoże.

W podstawówce chodziłem z nim do tej samej klasy. Szkoły u nas nie było i dalej nie ma, ale to nie jest wielkie zmartwienie. Dzieci jak się kawałek przespacerują, to im tylko na zdrowie wyjdzie. I tak ganiają koło domu do upadłego. I żaden z tego pożytek.

Nasza wioska choć nieduża, a nawet całkiem mała, w gminie się liczy. Obok mianowicie wsi, które posiadają urodzajne ziemie wyższej klasy – nasze są jałowe i piaszczyste – wykazujemy się nieproporcjonalnie dużym udziałem, jeżeli chodzi o dostarczanie do pobliskiej gorzelni niezbędnego surowca przy produkcji spirytusu. A zarówno ziemniaki, jak i żyto na piaszczystych glebach udaje się najlepiej.

Nasze domy stały po tej samej stronie drogi. Jego dość ubogi dom rodzinny od okazałego gospodarskiego domu świętej pamięci moich rodziców przegradzał po sąsiedzku płot z siatki drucianej. Prawdę powiedziawszy, jaki on tam Longin. Nazywa się całkiem inaczej. Zresztą po drugiej stronie drogi, na skos w lewo, stoi popadające w ruinę domostwo i żyje podupadła rodzina jego ojca.

Jeżeli chodzi o mnie, ja nie miałem głowy do nauki. Ledwie przepchałem podstawówkę. Od niego przeważnie odpisywałem zadania domowe; uczył się najlepiej w klasie. Tak czy owak źle na tym nie wyszedłem. Podobnie jak nie wykazywałem chęci do nauki, nie uśmiechało mi się też zostać na gospodarce. Lepiej mi pasowało z miesiąca na miesiąc pobierać stały grosz w urzędzie, dlatego też, nie oglądając się na nic, po skończeniu podstawówki poszłem pracować do gminy. Zatrudniłem się wbrew woli rodziców, a zwłaszcza ojca. Siostra Hela niejako w zastępstwie została ze starymi na gospodarce. Jak wyszła za mąż dom podzieliliśmy na trzy nierówne części. Każdy dostał według możliwości i bieżących potrzeb. Hela obsiedliła się na górze, staruszkowie poszli do małej izdebki przy kuchni, a ja zająłem całe prawe skrzydło parteru. Duży pokój na lewym skrzydle też jest mój, tylko trzeba go będzie odremontować i trochę unowocześnić. Trza iść z postępem, to się zawsze opłaca.

Z natury jestem solidny i obowiązkowy, przydzieloną mi w gminie pracę gońca wykonywałem sumiennie i rzetelnie. Gmina nasza nie należy do dużych. Obejmuje cztery parafie, w których jest ogółem siedemnaście wsi. Do mnie jako gońca należało rozwieszanie po wioskach wszystkich bieżących obwieszczeń czy to wagi państwowej, czy jedynie o zasięgu lokalnym. Krótko mówiąc rozporządzeń dotyczących naszej gminy. Odkąd się zatrudniłem, po roku pracy kupiłem sobie nowy rower z przerzutką. Dziś już dokładnie nie pamiętam, upłynęły trzy, cztery, może pięć lat, wzywa mnie do swojego gabinetu naczelnik gminy i wali prosto z mostu, panie kolego zmarło się staremu Grzyboniowi jak wiecie, jesteśmy z was zadowoleni, od jutra wchodzicie na jego miejsce i obejmujecie wakat. Na wasze miejsce gońca przyjdzie Franek Kulik. I tak zostałem poborcą podatkowym. Dostałem z gminy talon i wziąłem na spłaty motocykl, żółtą wuefemkę.

To prawda. Od tamtego czasu sporo się na świecie zmieniło. Niemniej posada poborcy podatkowego pozostała ważnym stanowiskiem, któremu przysługuje status urzędnika państwowego. Zarazem jednak nie trza ślęczeć przy biurku i pierdzieć w stołek, jak to robią ludzie w mieście. Jak by nie patrzeć posada moja umożliwia bliski kontakt z człowiekiem i jego kłopotami, nie brak nigdy okazji, by wspólnie usiąść przy stole czy to u podatnika czy wprost w gospodzie, i razem się napić i odpędzić biedę. Z drugiej zaś strony, pod nieobecność w zagrodzie tego czy tamtego gospodarza, wyśmienita sposobność, by tu czy tam uszczypnąć rasową kobietę, dorastającą córkę, a może nie tylko uszczypnąć... Sami widzicie, grzech by było narzekać.

Raz jakby tylko między mną a naczelnikiem zdarzyło się małe nieporozumienie. Wzywa mnie jednego dnia mój chlebodawca do swojego reprezentacyjnego gabinetu i wali prosto z mostu:

- Donoszą mi ludzie, panie kolego, że współpracujecie z reakcją. – Rozdziawiłem gębę jak ryba w przerębli, zwaliło mnie niemal z nóg.
- No, a te ogłoszenia parafialne – kontynuował naczelnik – co rozwieszacie po wioskach?... Jak byliście gońcem przymykałem na to oczy. Ale teraz jako poborca podatkowy?... Wstydu nie macie?!...
Gdy zgoła nie wiedząc, co odpowiedzieć, siedziałem cicho jak mysz pod miotłą, po dłuższym namyśle dodał bardziej pojednawczo:
- A Franek Kulik nie może tego robić?...

Zanim wam powiem co na to odrzekłem, muszę najpierw wyjaśnić, o co tu chodziło. Wiecie już, że jako urzędujący goniec objeżdżałem wszystkie wioski czterech parafii naszej gminy, rozwieszając w miejscach publicznych bieżące zarządzenia i obwieszczenia. Znali mnie wszyscy i ja wszystkich znałem. Zaczęło się od tego, że ujrzał mnie kiedyś ksiądz Woźniak z Poręby, przystanął i zagaduje ni stąd ni zowąd:

- Synu mój najpoczciwszy, nie byłbyś tak dobry i nie rozwiesiłbyś mi po parafii pilnego ogłoszenia? Oto wypadła mi nagła podróż do biskupa i zmuszon jestem odwołać wszystkie msze święte na najbliższą niedzielę.
- Czemu by nie, księże dobrodzieju... – odparłem po namyśle. Czy nie uważacie, że jeden z drugim powinien jakoś żyć? Raz ten temu pomoże, raz ten temu. A czy ja mogę wiedzieć, czy mi się kiedyś w życiu nie przyda do czegoś choćby i ksiądz? I od tego, jak powiadam, się zaczęło. Później za jakiś czas księdzu Woźniakowi wypadła nagle jeszcze jedna podróż; to znowu w ogłoszeniach parafialnych z ostatniej niedzieli zapomniał o czymś i ja musiałem skorygować niedopatrzenie rozwieszając po parafii jakąś pilną wiadomość. Wreszcie doszły do tego i same klepsydry. Ludzie przecież zawsze umierają, nie wybierając specjalnie dnia ani godziny. Nie wiedzieć jak i kiedy wieści o mojej dobrej współpracy z księdzem Woźniakiem przeniknęły na plebanie sąsiednich parafii. Odtąd raz po raz przydawałem się i tamtym zaprzyjaźnionym proboszczom. Nie powiem, miałem z tego też i drobne korzyści. Ile razy mnie dojrzeli z okien swoich plebanii, zawsze wołali na kielich mszalnego wina. Zapewniali przy tym, że gorąco mnie wspierają swoją modlitwą we wszystkich moich dobrych myślach i uczynkach. Tak więc z czasem współpracowałem bez mała z wszystkimi parafiami naszej gminy. Ksiądz Kondziołka z mojej macierzystej parafii nawiązał ze mną współpracę jako ostatni. Długo mi się przyglądał i zastanawiał, zanim zaprosił do współpracy. Ale też i jak powiadają, nikt nie jest prorokiem we własnej ojczyźnie. Potem wszelako, jak już nabrał do mnie większego zaufania i śmielej korzystał z moich usług, zwolnił mnie ze zwyczajowej, niedzielnej składki na tacę, a z czasem i wszystkich innych wolnych datków na rzecz parafii i Kościoła.

Tak to wyglądało.

Ale jeżeli chodzi o naczelnika i tamtą naszą rozmowę, odpowiedziałem słowami:

- Powiada pan, panie naczelniku, Franek Kulik... Owszem, w zasadzie by mógł. I nawet próbował parę razy, jak tak wypadło, że zabalowałem gdzieś dłużej niż się godziło i trza mnie było potem zastąpić. Co jednak z tego – skarżyli mi się później księża – gdy Franek nie ma za grosz respektu u ludzi, a nawet i małych dzieci. I jak powiesi jakieś pilne ogłoszenie parafialne i odejdzie kawałek i zniknie za rogiem ulicy, to zasmarkane wiejskie gówniarze natychmiast wszystko zrywają, albo wypisują i wymalowują na tym różne świńskie rzeczy. Boją się tylko ogłoszeń państwowych, bo nad nimi czuwają funkcjonariusze z posterunku sierżanta Prandoty.
- A niech was jasny szlag... – uniósł się gniewem naczelnik – to już rozwieszajcie jak musicie, ale róbcie to tak, żeby się z tym nie afiszować, i żeby mi potem te przebrzydłe baby nie przychodziły zgorszone na wasz proceder.

Chwalić Boga, na tym stanęło. I do całej sprawy już później więcej nie wracaliśmy.



Jak możecie sobie łatwo wyobrazić na podstawie tego co już usłyszeliście, w latach kiedy ja byłem zatrudniony w gminie, miałem dobrze płatną posadę na której wykonywałem społecznie użyteczną pracę, Longin tymczasem mitrężył czas w szkołach i nad książkami. Najpierw dojeżdżał do powiatu, gdy uczęszczał do ogólniaka, a następnie, jak poszedł na studia, wyjechał poza nasz okręg. Nie będę się upierał, żeby go nazywać inaczej, jeżeli wam bardziej spasowało Longin. Niemniej dla mnie on jest zwyczajnie Krzesimir. Tak jak został ochrzczony w naszym kościele, i żył i mieszkał we wsi. Jak bym miał nie znać, znam i to jedno przecież z wielu jego dziwactw, że uważa się za jakiegoś niby to Longinusa i tak się każe nazywać, z małym ewentualnie ustępstwem na rzecz naszego rodzimego Longina, choć i to imię nie wiadomo jakie ma pochodzenie i skąd się wzięło. Z tym ostatnim jego dziwactwem spotkałem się w latach o wiele późniejszych niż te, o których dopiero co napomykałem. Mianowicie wtenczas, kiedy to przypadkiem trafiliśmy do tego samego szpitala, a nawet znaleźliśmy się na tym samym oddziale. Zresztą, że go tam ujrzałem, specjalnie mnie to nie zaskoczyło. Cała rodzina nie miała we wsi dobrej opinii. Sami pijacy, samobójcy albo schizofrenicy. Każdy z nich prędzej czy później lądował u czubków.

Na dobrą sprawę lepiej to go znałem wtedy jak chodziliśmy do podstawówki. Kiedy za starszym bratem Kryspinem poszedł do tego swojego ogólniaka, to rano szkoła, po południu odrabianie lekcji. Czasem wieczorem wyszedł na chwilę z domu. Ale na krótko. Bo zaraz matka albo babka wołała, że pora wracać na kolację i do spania. No a jak wyjechał na studia i tam ugrzązł, to już w ogóle mało co widziało się go we wsi. Już tylko aby od wielkiego święta albo trochę w ciągu wakacji.

Ale tak, nie powiem, bo był niezły chłopak. W podstawówce, jak wam już mówiłem, zawsze dał odpisać zadanie. Jak się go poprosiło, to potrafił zmienić trochę pismo i sam człowiekowi co trzeba naszkrabał w zeszycie. Inni często zazdrośnie strzegli i nie pozwalali odpisać. On nie. Ale pisma nie miał ładnego. Nie zawsze ci co się uczą mają wyrobione, okazałe pismo. Nie wiem czy znaliście Raczkulę z naszej wioski? Miała skończone może raptem trzy oddziały. Ale ta to pisała pięknie!, proszę ja was. Ludzie z daleka, z odległych wsi i stanic przychodzili, żeby napisała list. Już teraz nie pisze, wzrok się jej popsuł, straciła oczy ze starości. Próbuje ją zastąpić młodsza Wojtaska, ale ludzie nie są tak zadowoleni jak byli z Raczkuli. Jak ja służyłem we wojsku, to mnie kapitan wybrał i powierzył mi obowiązki pisarza. Był mądry z niego gość i nie ukrywał, że zawsze wybiera takiego, co skończył jak najmniej szkół. Bo taki właśnie potrafi i umie ładnie pisać. Ci uczeni i kształceni wysoko, to przeważnie bazgrają. Weźcie choćby doktorów. Czy z was kto kiedy przeczytał, co na recepcie nagryzmolił lekarz?

Jeżeli chodzi o niego, lubił muzykę. Miał to po Morawcach. Jak mu się podobała jakaś smarkula z naszej wioski, siadał na przydrożnym kamieniu i pitolił na organkach albo brzdąkał na mandolinie. Smarkata tymczasem fikała chudymi nóżętami pomiędzy napiętym łukiem sznura skakanki, którą kręciła czy to ona sama czy towarzyszące jej w zabawie jakieś dwie inne dziewuszki. Albo też skacząc na jednej nodze i czubkiem sandałka przesuwając ostrożnie z kwadratu na kwadrat mały płaski odłamek czerwonej dachówki, grała spokojnie w klasy i ani jej w głowie było wysłuchiwać jego smętnych serenad. Zawsze mnie to śmieszyło, bo po mojemu dziewuchę łapie się za piczkę, i sprawa gotowa.

Później jak chodził do ogólniaka podobał się nawet niektórym pannom z wioski. Nie pił, nie palił, nie uganiał się za spódnicami – one lubią takich. Wiem, że latała za nim i wypatrywała oczy Kryśka Ciupkówna, Milka od Starosty, Danka od Czarnotów. Ale co z tego jak on nie wychodził prawie z domu. Ile razy zaszedłem do nich do mieszkania już jako poborca podatkowy, to nigdy nie widziałem go inaczej jak z oczami wlepionymi w książkę. Mieszkaliśmy od siebie przez płot, w niemowlęctwie z jednej matki ssaliśmy mleko, a był całkiem inny niż ja. Jakiś nieprzystępny, mało komunikatywny, stroniący od ludzi. Już wtedy czułem, że coś jest nie tak, i Bóg mi świadkiem, że pomyślałem sobie kiedyś, że on dobrze nie skończy. Jego starszy brat Kryspin już był całkiem inny. Czy może dlatego, że z innego ojca? Też się bardzo dobrze uczył. Został potem pierwszym oficerem w rybołówstwie dalekomorskim. Ale on z każdym pogadał, jak trzeba było wypił. Krzesimir był jakiś jakby nieśmiały i dziki, ale jednocześnie wyniosły i dumny. Ale z czego dumny? Co by mogło usprawiedliwić tę jego dumę czy pychę? Czy to może to tak sobie przybrał do głowy, że obok swojego brata był we wsi pierwszym, który tak daleko zabrnął w tą całą edukację? Że zrobił maturę, poszedł na studia? A co by było, gdyby znał przyszłość i mógł już wtenczas przewidzieć, że przez wiele późniejszych lat podobnego wyczynu nie uda się powtórzyć nikomu innemu z naszej wsi? Bo jak dotąd on i jego brat nie mają pod tym względem swoich następców. Gdyby to wiedział, jaka wówczas duma by go rozpierała? Trudno sobie wyobrazić. Jak by nie patrzeć Kryspin już był inny, choć miał o wiele większe powody do pychy i pokazywania kim-to-ja-nie-jestem. A myślicie, że ja to co, sroce spod ogona wyskoczyłem? Dzięki swojemu stanowisku poborcy podatkowego też niejednego się nauczyłem, niejedno poznałem i zrozumiałem. Kształciłem się, by tak rzec, na uniwersytecie życia. Moja wiedza jest dobrze ugruntowana i niezawodna w każdych okolicznościach. Zawsze może zastąpić tamtą jego nieżyciową, mglistą wiedzę uniwersytecką, i zastępuje ją bez żadnych kłopotów. Najlepszym dowodem moje bezawaryjne i na ogół pomyślne funkcjonowanie w świecie. Zaś co do oczywistej jałowości tamtej jego wiedzy książkowej i pożal się Boże marnych korzyści płynących z niej, wolę się nie wypowiadać. Napomknę jedynie w paru słowach, że nigdy nie widać było po nim, żeby się czegoś dorobił w życiu. Gdy przyjeżdżał na Wszystkich Świętych na grób swojego ojca i babki, kto żyw, ci co zostali we wsi, jak i ci co poszli w świat i wcale nie kończyli jakichś nadzwyczajnych szkół, wszyscy jak się patrzy na cmentarz eleganckimi samochodami, w towarzystwie dobrze wystrojonych i godziwie się prezentujących małżonek i dzieci, on zawsze sam jak ten palec, jak ta sierota podążający od przystanku autobusowego w lichych, przydeptanych butach i marnym paltociku podszytym wiatrem. To prawda. Miał tam podobno w dużym mieście syna czy córkę. Jedni mówili tak, drudzy tak. Ale jak było, że nigdy się z nią nie pokazał? Albo i z chłopakiem, jeżeli to był syn? Nie mówiąc już o żonie, nie wiem wam powiedzieć.

Owszem, widzieli go wiele lat temu ludzie w telewizji. Pracował wtedy przy tej aparaturze, którą jakoś tak dziwnie nazywają „bomba kobaltowa”. Przy jej pomocy próbują leczyć raka. Ale wszystko to psu na budę. Jak już wezmą człowieka w obroty i zaczną go naświetlać tą bombą, to tylko mu przyspieszą śmierć. On podobno zrobił w tej dziedzinie jakiś wynalazek. Coś tam opracował teoretycznie. Miał to chyba po ojcu. Jego ojciec też był dociekliwy, i zanim nie ześwirował i nie wylądował w psychiatryku, opatentował pewne lepsze rozwiązania w konstrukcji tokarek karuzelowych. No, ale co z tego jak w ślad za jego wynalazkiem nie poszły żadne widoczne korzyści, pieniądze. Nie wiem wam powiedzieć, dlaczego przestał pracować przy tych bombach. Czy odszedł sam, czy go zwolnili. A może kogo uśmiercił? Nie wiem, nie będę mówił jak nie wiem, nie będę sądził człowieka. Wiem tylko, że jako profesor pracował później w tamtejszych szkołach średnich. Uczył matematyki i fizyki. Ale nie zagrzał dłużej nigdzie miejsca. Słyszałem z paru źródeł, że go z każdej szkoły wyrzucali. Jedni mówili, że dlatego, że zamiast uczyć matematyki czy fizyki, opacznie objaśniał młodzieży Pismo święte i podważał autorytet Kościoła, inni mówili, że dlatego, że nie stawiał ocen niedostatecznych (wtenczas były to dwóje). A słyszałem też, jak ktoś mówił, że go wyrzucili, bo zgwałcił jakąś uczennicę. Czy może była to studentka? – bo na uniwerku wykładał ponoć filozofię.

Jeszcze w młodości, tam w powiecie jak chodził do ogólniaka, a później w dużym mieście gdzie studiował, może i miał jaką dziewuchę, chociaż bardzo w to wątpię. Już prędzej do niego podobne, że tylko wzdychał do jakieś platomimicznie. Trudno też dociec czego on szukał, no a co potem znalazł. Ta, z którą się ożenił, nie była rzecz jasna żadnym ósmym cudem świata, a i tak go rzuciła. Poszła za jakimś wojskowym, oficerem jak się patrzy. Poszła, to się tylko tak mówi. On się musiał wynieść z domu i ustąpić miejsca drugiemu. Mówiło się potem u nas w wiosce, że to przez nią trafił do wariatkowa. Duże miasto, takie czy inne, nie za morzami, ludzie pomału wszystko wywęszą, o wszystkim się dowiedzą. No, ale z drugiej strony, powiem wam uczciwie, że jak już rodzina taka felerna, zdefektowana, to przyczyna taka czy inna zawsze się znajdzie. Kiepskiej baletnicy przeszkadza rąbek u spódnicy. Bo prawdę powiedziawszy przyczyna choroby tkwi już w samym środku człowieka. Nie wiem czy się zgodzicie, ale podług mnie to te wszystkie książki osłabiły mu umysł, odebrały rozum. Czy nie słyszeliście, że nadmiar makulatury wysusza nie tylko mózg, ale i w nie mniejszym stopniu jądra? Czy ja wiem, czy on zaspokajał swoją żonę, jeżeli go w końcu puściła kantem? Nie powiem, on w porównaniu ze mną chłop wysoki, przystojny. Ja jestem krępy, pakowny. Pies na kobiety i, nie chwaląc się, wyjątkowo, że tak powiem, wydajny. Żadnej kobiecie nie przepuszczę, a takiej, co chciała spędzić ze mną noc, nie dałem nigdy powodu do narzekań. Spytajcie tylko tej... no, ale mniejsza o to. On, jeszcze i teraz, na oko chłop niczego sobie. Gdy po wielu latach zobaczyłem go nagle w szpitalu, na tym samym oddziale gdzie i ja przebywałem – jako że los spłatał mi figla i musiałem symulować chorobę – to aż się zdziwiłem i przeraziłem. Fakt, że lata zrobiły swoje. Ale nie tylko to. Jeszcze bardziej choroba. Z kilkudniowym niebieskawym zarostem, włosy mocno przerzedzone, wyliniałe, już nie ta co kiedyś szopa na głowie; cera ziemista, policzki zapadnięte, oczy wyblakłe a spojrzenie jakby skierowane w głąb. Jednym słowem ruina człowieka. A było kiedyś kawał przystojnego chłopa i mógł się podobać kobietom. Prawie go nie poznałem. Ja przebywałem w szpitalu już czwarty tydzień jak jego przywieźli. Byłem na obserwacji. Jak by wam to powiedzieć, pewne okoliczności życiowe zmusiły mnie do tego, żeby pozorować czubka... Krótko mówiąc, jako poborca podatkowy zdefraudowałem pewną sumę pieniędzy. A tu na utrzymaniu żona, dzieci – sami rozumiecie, musiałem się jakoś ratować. Czy ja wiem, co mi strzeliło do łba? Przez tyle lat solidnej służby, jak dobrze wiecie, nigdy nie ważyłem się przywłaszczyć choćby jeden państwowy grosz! I żeby to chociaż poszło na coś pożytecznego! Ale dokumentnie wszystko przepiliśmy w knajpie u Zaręby. Nie wiecie jak to jest? Dopóki się ma gotówkę w kieszeni to fajnych kumpli, moczymordów i różnych przybłędów nie brak. Obsiądą człowieka jak te pijawki nie przymierzając, trudno się potem opędzić. Nie trzeźwieliśmy przez równe dwa tygodnie!



No, a potem, sami rozumiecie, musiała mieć miejsce ta sprawa z chorobą. Najpierw przez dwa miesiące byłem w szpitalu pod czeską granicą. Lecznica nie leży w obrębie naszego powiatu, niemniej jako najbliższa tego typu placówka jest naszym rejonem. Nie ma potrzeby wymieniać miejscowości, w całej naszej gminie jest wszystkim znana, do niej głównie trafiają członkowie rodziny Morawców. Po dwóch miesiącach na dalszą obserwację przewieziono mnie do szpitala wojewódzkiego, gdzie są lepsi specjaliści i gdzie właśnie spotkałem owego Longinusa. Specjaliści specjalistami, do głowy i tak nikt nikomu nie zdoła zajrzeć. Najlepszych specjalistów też można oszukać, wykiwać, wyprowadzić w pole. Zresztą sam bym może nie był taki mądry. W porę przyszedł mi z pomocą jeden z młodszych braci Krzesimira, Marcjan. W ostatniej chwili jak już miałem nóż na gardle przypomniałem sobie, że Marcjan jeszcze w czasach komunistycznej dyktatury prowadził prywatną tajną poradnię dla poborowych. Szło o tych chłopaków, którzy z różnych przyczyn, czy to politycznych czy religijnych, czy jeszcze innych, pragnęli za wszelką cenę wyłgać się od służby wojskowej. Marcjan, który mieszkał już wtedy w mieście, udzielał tamtym młodym pacyfistom wskazówek, jak należy się prezentować przed obliczem wysokiej komisji, ażeby przydatność do służby wojskowej poborowego budziła poważne wątpliwości z uwagi na jego zły stan zdrowia psychicznego.

Zgoda, ja już nie poborowy, ale pomyślałem sobie, że może mnie też przyjmie i coś poradzi. Wziąłem adres od Morawców, wsiadłem do swojego nowego poloneza i pojechałem do powiatu. Żeby nie skłamać, Marcjan trzymał mnie dobre dwie godziny. Tyle bowiem potrzeba było czasu, bym pod jego czujnym okiem przećwiczył jako tako rolę, w którą niebawem miałem się wcielić, by ratować rodzinę przed zgubą, a siebie samego przed niechybnym więzieniem.

Gdy próby dobiegły końca zapytałem Marcjana, ile będzie kosztować porada? Po niejakim namyśle odrzekł:

- Daj sobie chłopie spokój. Aktor z ciebie marny, mam więc poważne obawy. Ale jak cudem wyjdziesz cało z opresji, to mi rzucisz na tacę co łaska. Nie spieszy się.

Już przy drzwiach dorzucił jeszcze:

- Pamiętaj chłopie co ci mówiłem. Do głowy nikt ci nie zajrzy i nie zobaczy co ty tam masz, i czego ci brakuje. A zatem głowa do góry!, i trzymaj fason, tak jak ci mówiłem. A teraz mój synu idź z Bogiem, i nie grzesz więcej – rzucił już na sam koniec.



W szpitalu męczyłem się niemiłosiernie. To była moja prawdziwa pokuta za popełnione grzechy w tym i przyszłym życiu. Mniejsza już o tabletki, które musiałem łykać, i od których głowa robiła się ciężka jak gąsior wypełniony kiepskim winem, a myśli jakieś nieprzefermentowane, mętne i niezborne. Przede wszystkim czułem nienasycony głód i z każdym dniem spadałem na wadze. Nie pomagały kromki suchego chleba, który po wczesnej kolacji wystawiano w dużym koszu przed kuchnią na oddziale, i którym napychałem kieszenie piżamy, dziurawy materac i nocną szafkę przy swoim łóżku. Poza tym zgoła co innego być chorym psychicznie, a co innego grać rolę chorego. Zwłaszcza jeżeli, tak jak mówił Marcjan, nie jest się urodzonym aktorem. Ale z drugiej strony ścigające mnie widmo więzienia mobilizowało wszystkie siły. Chodziłem więc po oddziale i rozmawiałem z muchami, z obrazami na ścianie, z rozklekotanym telewizorem na sali telewizyjnej. Robiłem to ze szczególnym zapałem zwłaszcza wtedy, gdy w pobliżu czułem lekarza oddziałowego. I tak z każdym dniem szło mi coraz lepiej. Doszedłem do takiej wprawy, że potrafiłem przez drzwi albo ścianę wyczuć na swoich plecach przenikliwy wzrok lekarza oddziałowego! Gdy mnie przewieziono do szpitala wojewódzkiego, byłem już dobrze wpasowany w swoją rolę. Niemniej musiałem zdwoić czujność, gdyż na nowym miejscu miałem zostać poddany bardziej fachowej i specjalistycznej obserwacji. Dlatego na nowym miejscu nie omieszkałem zaopatrzyć się w świeże zapasy suchego chleba, który kupowałem od pacjentów, a także choć jestem głęboko religijny udawałem niewierzącego.

Tutaj właśnie na nowym miejscu któregoś dnia ujrzałem Krzesimira. Był już dobrze wpasowany w otoczenie, ubrany w szpitalną piżamę i z wejrzenia rasowy schizol. Prowadzili go na oddział dwaj młodzi pielęgniarze. Przed nimi o pół kroku podążała siostra oddziałowa. Po czym utartym zwyczajem wskazała salę i łóżko dla nowo przybyłego pacjenta. Nie wierzyłem własnym oczom. Pierwsza myśl, jaka mi przyszła do głowy, to że naprawdę zwariowałem. Ale nie dałem po sobie poznać. Udawałem dalej niewierzącego, głośno bluźniłem wszechmogącemu Bogu i trzymałem fason tak jak mi przykazał Marcjan. Choć mnie kusiło i korciło powstrzymałem się i do Krzesimira nie podszedłem tamtego pamiętnego dnia. Podszedłem dopiero na trzeci dzień wieczór. Było już po kolacji. Niektórzy pacjenci leżeli już na łóżkach i zwyczajem tego miejsca prowadzili albo dopiero nawiązywali dialog z głosami, które w sobie słyszeli. Inni snuli się i kręcili w poszukiwaniu jakiejś idei, która by im przyświecała. On był wśród tych, którzy ze spojrzeniem skierowanym w dal przemierzali długi korytarz tam i z powrotem. Obserwowałem go skrycie przez cały ten dzień i bałem się podejść. Szybkim nerwowym krokiem chodził tam i z powrotem już od paru ładnych godzin. Był podobny do śnieżnej pantery uwięzionej w klatce. W końcu odważyłem się, podszedłem i chciałem go poczęstować papierosem. Nie wziął i ani nie spojrzał w moją stronę. Przemogłem się jednak i przemówiłem:

- Krzesimirze, bracie najdostojniejszy, nie poznajesz Cześka Fornala, najlepszego kolegi z wioski swojej rodzinnej?

Nie spojrzał i nie odezwał się ani słowem. Jego nerwowy pośpiech sprawiał, że chcąc mu dotrzymać kroku, musiałem biec koło niego truchtem. Czułem się trochę jak parszywy kundel plączący się pod nogami nie swojego pana. Ale nie zrażałem się i wciąż próbowałem złapać kontakt. Po dobrym kwadransie wspólnego niemego tam i z powrotem, usiadł nagle na jednym z wolnych krzeseł rozstawionych jedno obok drugiego pod oknami długiego korytarza z kamienną posadzką. Ryzykując objawienie się jakiejś niepoczytalnej reakcji z jego strony, przykucnąłem pokornie, bo czułem, że niebawem przemówi. Nie omyliłem się. Spojrzał na mnie po raz pierwszy w tych szpitalnych murach i nadspodziewanie spokojnie odezwał się słowami:

- Nie nazywaj mnie, dobry człowieku, Krzesimirem, a zatem Czyniącym pokój. Jeden jest tylko, który czyni Pokój. Jam Longinus, żołnierz rzymski.
- Niby kto? – zapytałem zdezorientowany.
- A do kościoła ty chodzisz, i słuchasz Słowa?
- Jak by to powiedzieć...
- Wiedz zatem, bracie, że Longinus to ten, który przebił włócznią bok ciała Zbawiciela naszego, czyniącego Pokój. A teraz – dorzucił prawie szeptem – odejdź dobry człowieku, bym mógł w samotności odprawiać pokutę.

Gdy się posłusznie oddaliłem, powrócił do swojego uporczywego tam i z powrotem, uwięzionej w klatce śnieżnej pantery.

To była nasza pierwsza i ostania rozmowa w szpitalu. Później już nie byłem pewny i zastanawiałem się długo, czy to rzeczywiście on, czy nie on. Nazwisko wprawdzie się zgadzało, gdy zwracali się do niego lekarze albo siostry oddziałowe. Ale nigdy nie słyszałem, żeby ktoś wymówił imię Krzesimir. Jednocześnie nie odważyłem się podejść do jego łóżka i rzucić okiem na wiszącą na tylnej poręczy tabliczkę z kartą chorobową pacjenta, gdzie na pierwszym miejscu musi być wypisane imię i nazwisko.



Dopiero w dwa tygodnie później, w święto Józefa Rzemieślnika, sprawa wyjaśniła się ostatecznie. Wtedy to do szpitala w odwiedziny przyszli bracia, i przyszła matka jego. Widziałem ich na własne oczy, jak wyraźnie zatroskani, przygnębieni, tutejszym zwyczajem usiedli na sali telewizyjnej, gdzie właśnie zaprowadziła ich siostra oddziałowa, i gdzie mieli oczekiwać na rychłe pojawienie się swojego brata i syna. Siostra tymczasem o świątecznej wizycie poszła powiadomić pacjenta. Jednakże Krzesimir tamtego dnia był w silnej niedyspozycji psychicznej. Leżał jak bez ducha na zaścielonym łóżku i żadną miarą nie chciał się podnieść i pójść przywitać w samą porę przybyłych gości. Siostra oddziałowa w pośpiechu sprowadziła lekarza. Ale nie postawił go na nogi. Pacjent, z oczami wbitymi w jeden punkt na suficie i rękami złożonymi na piersiach, leżąc na wznak powtarzał słowa jakiejś swojej i nie swojej modlitwy:

- Która jest matka, którzy są bracia moi?...

I z tą właśnie osobliwą modlitwą na ustach, momentami przechodzącą w przejmujący śpiew, blady jak prześcieradło i nieobecny duchem, przywitał swoją matkę i swoich braci, których siostra oddziałowa z pomieszczenia gdzie im początkowo kazała czekać, poprosiła teraz do sali, w której leżał chory.

Powiem wam jeszcze tylko tyle, że ja wyszedłem ze szpitala po ogółem sześciu miesiącach. Wkrótce po tym jak nadeszło z sądu pismo o umorzeniu mojej sprawy. Krzesimir, czy też jak wolicie Longin, został na miejscu.

No, ale on był chory.


Post został pochwalony 1 raz

Ostatnio zmieniony przez Waldemar Kubas dnia Pią 13:55, 18 Gru 2009, w całości zmieniany 2 razy
Powrót do góry
Zobacz profil autora
Zobacz poprzedni temat :: Zobacz następny temat  
Autor Wiadomość
Bursztyn
Administrator



Dołączył: 12 Paź 2009
Posty: 215
Przeczytał: 0 tematów

Pomógł: 9 razy
Ostrzeżeń: 0/3

PostWysłany: Nie 15:18, 20 Gru 2009    Temat postu:

Musze Ci napisać Waldemarze Kubas, że czytałam jednym tchem. Masz wyobrażnię, niezwykłą i humor przedni. Pozdrawiam.

Post został pochwalony 0 razy
Powrót do góry
Zobacz profil autora
Zobacz poprzedni temat :: Zobacz następny temat  
Autor Wiadomość
Waldemar Kubas




Dołączył: 02 Gru 2009
Posty: 124
Przeczytał: 0 tematów

Pomógł: 9 razy
Ostrzeżeń: 0/3
Skąd: Wrocław

PostWysłany: Nie 16:02, 20 Gru 2009    Temat postu:

Bardzo pięknie dziękuję, Bursztynku, za tak miłe słowa...

Pozdrawiam serdecznie, przesyłając uśmiech.


Post został pochwalony 0 razy
Powrót do góry
Zobacz profil autora
Wyświetl posty z ostatnich:   
Napisz nowy temat   Odpowiedz do tematu    Forum www.poezjaliryczna.fora.pl Strona Główna -> Opowiadania Wszystkie czasy w strefie EET (Europa)
Strona 1 z 1

 
Skocz do:  
Nie możesz pisać nowych tematów
Nie możesz odpowiadać w tematach
Nie możesz zmieniać swoich postów
Nie możesz usuwać swoich postów
Nie możesz głosować w ankietach

fora.pl - załóż własne forum dyskusyjne za darmo
Powered by phpBB © 2001, 2005 phpBB Group
Regulamin